Zdjęcie: kadr z filmu „Free Solo”

O wspinaczach i ich igraniu ze śmiercią. Po filmie „Free Solo”

Mam ze wspinaczami problem. Z tymi ekstremalnymi, tymi, którzy kochają wysokie góry, ale kochają też wysoki (bardzo wysoki) poziom ryzyka. Mówię o wspinaczach, którzy robią to w stylu „free solo”, czyli bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Czy nie ryzykują za bardzo?

Myślę o tym przy każdej głośnej historii zmagań wspinacza, który „dokonał niemożliwego” albo który – niestety – ginie w górach. Ostatnio myślałem przy okazji dokumentu „Free Solo”, który od tego weekendu jest wyświetlany w polskich kinach. Alex Honnold jako pierwszy człowiek na świecie podejmuje próbę samotnej wspinaczki bez żadnych zabezpieczeń na ścianę El Capitan w Parku Narodowym Yosemite w Stanach Zjednoczonych (w Kalifornii). To granitowa składa o wysokości kilometra. To wyczyn, który zakrawa na szaleństwo… Przyznaje to on sam, przyznają to jego bliscy. I o ile wobec takich wyczynów miałem dużą rezerwę, duży dystans i z takim nastawieniem szedłem na ten film, tak po wyjściu z kina nieco (podkreślam: nieco!) zmieniam zdanie. Już niedługo wytłumaczę, dlaczego…

„To imponujące, ale nierozsądne”. (cytat z filmu)

Alex Honnold wybiera podwójnie ekstremalny sport: to nie tylko wspinaczka bez zabezpieczeń. To wspinaczka po górskich ścianach, gładkich, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać jakiejkolwiek możliwości zaczepienia się. Może to bezpośrednie igranie ze śmiercią? Może to wystawianie się – na własne życzenie – na wysoce prawdopodobną śmierć? Taka wyprawa, nawet z linami, jest niezwykle ryzykowna. A bez? Dla zwykłego śmiertelnika wydaje się niemożliwa, a ten, kto ją podejmuje, to szaleniec.

„Większość, która wspinała się solo, już nie żyje”.

No właśnie… „zwykły śmiertelnik” – to określenie jest tu kluczowe i użyte nieprzypadkowo. Tak jak kocham góry i tak jak uwielbiam spędzać w nich wolny czas, tak mam wątpliwości, czy ci, którzy podejmują w nich wysokie ryzyko, nie igrają zbytnio z życiem, a mówiąc językiem wiary – czy nie grzeszą. Piąte przykazanie wymaga od nas również tego, by nie tylko nie zabijać bezpośrednio, ale także nie narażać się na utratę życia czy zdrowia. Niektórzy powiedzą, że każdy sport niesie jakieś ryzyko, że śmierć może nas spotkać nawet w bezpiecznym miejscu.

fot. mat. prasowe

Jednak tu ryzyko jest ekstremalnie wysokie, co przyznaje sam bohater „Free Solo” i jego ekipa: kolega wspinacz, który trenuje z nim przygotowania do wspinaczki oraz ekipa filmowa, która ten wyczyn chce udokumentować. W ich rozmowach pada porównanie tej wspinaczki (po ścianie El Capitan) z walką o medal na Igrzyskach Olimpijskich. Z jedną różnicą – w tej górskiej dyscyplinie można albo zdobyć złoty medal, albo… przegrać wszystko. A „przegrać” znaczy „zginąć”. Nie ma opcji pośrednich, nie ma srebrnego lub brązowego medalu. Dobrym porównaniem będzie też pole minowe – jeden błąd (źle ułożona noga, poślizg, źle złapany uskok w skale) może oznaczać „koniec gry”.

„Wtedy czuje, że żyje. Czuje to najmocniej. Nie odbiorę mu tego”. (matka Alexa)

Przy tak ekstremalnych decyzjach zawsze zastanawiam się, czy człowiek przekraczający kolejne granice nie chce wejść w rolę Boga. Niektórzy powiedzą, że przekraczanie granic (wytrzymałości, naukowych doświadczeń, sportowych wyników itd.) to warunek konieczny do rozwoju ludzkości. Bez tego człowiek nie stanąłby na Księżycu, a przecież było to również ryzykowne i okupione śmiercią ludzi. Tak, przyznaję, choć wtedy próbowano jak najbardziej zabezpieczyć ten lot, tu człowiek chce to zrobić w jak najbardziej niebezpieczny sposób. Dlaczego jednak zacząłem nieco zmiękczać moje radykalne stanowisko w tej sprawie? „Free Solo” pokazuje, że bohater nie robi tego z powodu kaprysu, jego widzi mi się czy chęci zaistnienia. Miłość (może i uzależnienie) do tego typu wyzwań to efekt historii całego jego życia (także dzieciństwa). Jest też do takich wyczynów predestynowany pod względem fizycznym. Do gór podchodzi z szacunkiem, pokorą, ale i ambicją. Do każdego ostatecznego podejścia na górę czy ścianę długo się przygotowuje, stara się osiągnąć w tym profesjonalizm. W tym przypadku profesjonalizm oznacza jak największe zabezpieczenie życia. Podchodzi do gór z pokorą, ale i z ambicją.

Zdjęcie: Alex Honnold

Jego fenomen badali też lekarze: sprawdzali, jak w jego mózgu wyglądają ciała migdałowate, odpowiedzialne m.in. za odczuwanie strachu (u Alexa te ciała są mniej aktywne). Jego zamiłowanie do wspinaczek „free solo” to nie tylko sport, to całe jego życie, co wpływa także na jego życie osobiste. Film w bardzo ciekawy sposób pokazuje jego relację z dziewczyną i to, jak ryzykowny sport wpływa na taki związek. W czasie seansu zacząłem zastanawiać się nad tym, czy może niektórzy z nas (ludzi) są do takich wyczynów wybrani. Może nie powinienem patrzeć na nich jak na szalonych ryzykantów, którzy dla sportu, dla adrenaliny igrają ze śmiercią? Może to ludzie z misją, którą podejmują, mimo że ta próba niekoniecznie musi skończyć się na szczycie?

Ciekawym wątkiem, na który warto zwrócić uwagę, jest swoisty „making of”. Filmowcy, którzy dokumentują wyczyn Alexa, sami są wytrawnymi wspinaczami, jednak stają przed dylematem: czy sam fakt filmowania wyczynu Honnolda nie zmieni jego natury i nie wprowadzi sytuacji sztucznej, wyreżyserowanej? Członkowie ekipy filmowej zastanawiają się też nad tym, co się stanie, gdy próba wejścia na skałę się nie powiedzie, gdy będą musieli być naocznymi świadkami upadku, czyli śmierci. Ten film wciska w fotel. Z kilku powodów. Muzyki, zdjęć (widoków), ale przede wszystkim ze względu na cel. Trudno nie kibicować Alexowi, trudno nie wyczekiwać szczęśliwego zakończenia. A czy takie jest? Warto zajrzeć do kina!

***
Film „Free Solo” zdobył w tym roku Oscara dla najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze