Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Pątniczka, która pielgrzymowała z Helu na Giewont: moja wiara kształtowała się w rodzinie [ROZMOWA]

Ewa Maciejczak dwa razy, w tym i zeszłym roku, pielgrzymowała około 900 km. z Helu na Giewont. W te wakacje swój wysiłek ofiarowała w intencji pokoju w Ukrainie.

Mieszka w Sokolnikach Mokrych na Mazowszu i pochodzi z rodziny, gdzie pielgrzymuje się od lat. Od jakiegoś czasu chce jednaki dać od siebie więcej i planuje coraz dłuższe szlaki.

>>> Pątniczka wędruje od Helu po Giewont w intencji pokoju w Ukrainie

Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Jak wyglądał Twój zwyczajny dzień w trasie?

Ewa Maciejczak: – Przede wszystkim moją pielgrzymkę mogę podzielić na dwa etapy. Z Helu do Jasnej Góry wędrowałam z pielgrzymką helską, z Jasnej Góry na Giewont samotnie. Wiem, że w internecie często było inaczej napisane – ktoś coś dodał, ktoś coś źle zrozumiał. Każdego dnia szliśmy plus minus 45-50 km. i mój dzień był typowo pielgrzymkowy.

Od Jasnej Góry natomiast szłam tyle, ile Bóg mi dał sił, jak to mówię. Gdzie wylądowałam na noclegu, to wylądowałam. Ale  mniej więcej wyglądało to tak, że wstawałam o 5 rano, zakładałam buty na nogi, plecak na plecy, i ruszałam w drogę. Szłam generalnie cały czas. Był tylko przystanek obiadowy koło południa, kiedy skwar był największy, bo pogodę miałam dość upalną. Później wędrowałam do wieczora, także po ciemku, jeśli tak mi wypadło. Docierałam do miejsca noclegowego, którym był samochód mojego taty. Był on takim moim asekurantem, jak to mówię – żeby ktoś mnie nie porwał (śmiech). Bardzo pomógł także pod tym względem, że powyjmował siedzenia z samochodu, a wrzucił materac. Miałam więc ten spokój w głowie, że jest zapewniony dach nad głową. Wieczorem po kolacji szybko myłam się w misce wodą z bańki, a potem paciorek i spać. No, akurat dużo modliłam się też w drodze.

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Przy dobrych wiatrach mogłam czasem umyć się na stacji. Nocą szłam jeden raz, żeby nadrobić kilometrów, bo dzień wcześniej złapała mnie burza, więc miałam dwugodzinny przestój. Niestety nie dało się pójść. Deszcz deszczem, ale pioruny trochę niebezpieczne, więc przeczekałam, żeby większa tragedia z tego nie wyszła.

Jak Twoje śniadanie wyglądało? Szybkie było pewnie.

–  (Śmiech). Moje jedzenie całą pielgrzymkę to przede wszystkim serek wiejski, dżem i jakaś tam bułka grahamka. W ciągu roku nie jadam tego, bo mi się kiedyś przejadły te serki, ale na pielgrzymce zawsze. Mogę to jeść na śniadanie, obiad i kolację (śmiech). Dla mnie pielgrzymka to nie tylko oddawanie wysiłku i bólu, ale też post. Na trasie jest duża gościnność – od samego Helu, czasem stoły bywały przepełnione jak na weselu. Jako że w czasie drogi nieco poszczę, to dania takie jak schabowy z ziemniakami i surówką czy pyszne zupy, raczej sobie odpuszczam, chyba że grzeczność tego wymaga, bo gospodarze przecież bardzo się starają. Takie smakołyki mam na co dzień, więc wolę w czasie pielgrzymki pożywiać się bardziej „na sucho”. Nie chodzi mi o to, że te pyszne obiady są złe, po prostu ja mam taki styl pielgrzymowania i w nim się dobrze czuję.

Czyli dieta pielgrzymkowa rekomendowana przez Ewę Maciejczak (śmiech).

– Można tak powiedzieć (śmiech).

Czy chciałabyś się podzielić najpiękniejszym momentem z tej pielgrzymki?

Na pewno to były dwa moje wejścia. Bardziej może nawet wejście na krzyż na Giewoncie mnie dotknął, chociaż ja Jasną Górę naprawdę kocham. Są trzy takie moje miejsca na ziemi, do których wracam z utęsknieniem: Jasna Góra, góry i dom. Dlaczego więc ten krzyż pod Giewontem? Dlatego, że na to wejście przyjechali moi bliscy – mama, która częściowo ze mną przeszła trasę, moja siostra, brat, kolega i tata. Moja mama pierwszy raz była na szlaku górskim! Bardzo ciężko jej się wchodziło, ale zdobyła szczyt z nami. Ja dotarłam szybciej i krzyczałam z radości do moich bliskich, którzy jeszcze wchodzili. I już pod samym krzyżem mówię do mamy: „jeszcze dwa oddechy,  trzy kroki i już jesteś”. Ona dotarłszy pod krzyż, padła na te kamienie i się popłakała. Mi się chciało też płakać, bo wiedziałam, ile to ją kosztowało. Ja myślałam na początku, że płacze z wysiłku, bo była niemiłosiernie zmordowana. Do tej pory ma stopy jak banie. Później mi powiedziała, że jak zobaczyła, że udało mi się tam dotrzeć, to aż ją ciarki przeszły i nie mogła powstrzymać łez. Pamiętam tę chwilę do dziś. To był najpiękniejszy moment w tej pielgrzymce.

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Szczerze mówiąc, do mnie wtedy nie docierało, że udało mi się przejść całą Polskę i wspiąć na Giewont. Czułam się tak, jakbym wyszła na szlak i po prostu weszła sobie na Giewont. Po jego zdobyciu spadło ze mnie ciśnienie, bo cel został osiągnięty. Nawet ciężej się schodziło niż wchodziło. Nie czułam wtedy, że przeszłam tyle drogi!

A czy był taki moment kryzysowy?

– Dzięki Bogu, jako takiego kryzysu psychicznego podczas drogi nie miałam, żebym się załamała i pytała samą siebie: „co ja tu robię i czy nie lepiej zrezygnować?”. Ból był, pęcherze, odciski, bąble na stopach – tego było od groma. Jedynie co, jak się kładłam spać, to myślałam, że nogi w dół od kolan, mam do odcinki, bo nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Od początku do końca były chęci i motywacja, chciało mi się, niosło mnie i generalnie było fajnie (śmiech).

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Rok temu było trudniej. Miałam jeden dzień kryzysu. Niby głupia sytuacja – ząb mi wypadł. Cały dzień byłam przygnębiona. Także trasa była gorsza, bo szłam dużą część trasą zakopianką, wśród tych samochodów, zawijasów i niewielkiego pobocza pełnego kamieni. To mi dawało w pięty. Chwała Panu nikt mnie nie potrącił ani nie otrąbił nawet, ale tych ciężarówek było pełno. W tym roku szłam inną trasą, przez Wadowice i wiele innych malowniczych, pięknych okolic. Dzięki temu też, myślę, szło się łatwiej. Dużo też zwiedziłam. Poza intencjami i charakterem pokutnym pielgrzymki, to jeszcze jest mnóstwo innych plusów. Dla mnie przejście całej Polski to fenomenalna sprawa. W jedne wakacje nigdy nie byłam w tylu miejscach i nie poznałam tylu ludzi.

Twoją główną intencją był pokój w Ukrainie. Czy niosłaś ze sobą jeszcze jakieś inne?

– Zawsze mam dużo intencji. Rok temu chciałam każdego ranka wzbudzać je wszystkie, ale często niektóre zapominałam, więc w czasie marszu mówiłam Panu Bogu, że jeszcze ofiaruję swój trud za to i za to. W tym roku zapisałam sobie wszystko w zeszycie, który włożyłam do plecaka. Nie wyjmowałam go, on tam był cały czas z tymi intencjami. Jak sobie jakieś przypomniałam, to po prostu dopisywałam. Wtedy już było łatwiej.

Jak domyślam się, doświadczałaś dużej gościnności jako samotna pątniczka.

– Były dużo takich sytuacji. W święto, 15 sierpnia, szłam rano już samotnie, więc było widać, że to nikt „normalny”, kto idzie na spacer, zwłaszcza biorąc pod uwagę duży plecak i utykanie (śmiech). Dwie starsze panie szły do kościoła, i powiedziały, że jakby wiedziały, to by się przygotowały i jedzenie dały. Były tym bardzo przejęte. Bardzo chciały pomóc.

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Inny przykład. Szłam drogą krajową nr 91. To jest dwupasmówka w obie strony, dość szybkiego ruchu. Akurat mnie tak prowadziło, że musiałam iść tamtędy poboczem. Na szczęście było dość szerokie, ale wchodząc na drogę, po lewej stronie stał radiowóz policyjny. Musiałam przejść bezpośrednio przed jego maską. Zastanawiałam się i zadzwoniłam nawet do taty, czy mam do nich podejść i zapytać się, czy mogę tędy iść, czy może mnie złapią. Tata odpowiedział, żebym przeszła, jak coś będzie nie tak, to i tak mnie cofną (śmiech). Ja zawsze jak idę, to mam kamizelkę odblaskową. Oni się nie odezwali, ale obaj mieli otworzone drzwi na oścież. Sama się więc do nich wróciłam i pomyślałam, że zapytam się, żeby się czasem nie narażać (śmiech). To się tak skończyło, że byli na tyle uprzejmi, że dali mi swój numer telefonu i do ostatniego dnia pielgrzymki codziennie pytali, czy wszystko jest dobrze. Powiedzieli, że jakby się coś działo, to mam dzwonić, oni kogoś wyślą. Inni by powiedzieli „a idź”, a oni się zainteresowali, życzyli powodzenia i cały czas byliśmy stałym kontakcie. Miałam więc policję za plecami, więc nie mogło się już nic złego stać (śmiech).

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

W jednej miejscowości padł mi telefon. Wcześniej tatę uprzedziłam, że może mi paść, więc jakbym nie dobierała, żeby się nie martwił. Zeszłam z drogi nr 91. Idzie ona cały czas prosto i nie trzeba sprawdzać trasy, ale jak prowadziło mnie przez miasto, to zapamiętałam tylko dwa punkty – biedronkę i restaurację. Tam telefon mi padł i nie mogłam dokładnie sprawdzić mapy, żeby się nie zgubić i nie nadrabiać niepotrzebnie. Przypadkowo spotkałam lekarza, który bardzo chciał mi pomóc. Próbował podładować telefon, ale okazało się, że ma inne wejście. Zaproponował obiad, kawę, herbatę. Kazał od siebie zadzwonić do taty, żeby przyjechał i przewiózł mnie trochę, bo tam dalej są roboty drogowe. Nie wyobrażał sobie, żeby ktoś miał iść tamtędy. A ja z kolei nie wyobrażałam sobie, żeby ktoś mnie przewiózł nawet jeden metr (śmiech).

Dla mnie to jest gościnność i dowód na bardzo dobre serca – nie tylko chodzi o jedzenie, ale właśnie taką prostą życzliwość i chęć pomocy. W Zakopanem mnóstwo ludzi mnie pozdrawiało, niektórzy chcieli mi uścisnąć rękę (śmiech). Bardzo miłe to było.

Widać, że ludzie mają dobre serca i nie jest tak źle, jak to się mówi.

– Są dobrzy ludzie na tym świecie (śmiech).

Pomysł takiej pielgrzymki musiał zrodzić się z głębokiej relacji z Panem Bogiem. Jak się kształtowała Twoja wiara? Należysz do jakiejś wspólnoty?

– Nie należę. Mieszkam na małej wsi na Mazowszu. Mamy kościółek i parafię, ale nie ma generalnie u nas czegoś takiego jak wspólnota czy oaza. Co prawda, w Radomiu, w najbliższym mieście tego jest dużo, tutaj nie. Jakby było to pewnie by należała.

A więc Twoja wiara kształtowała się pośród rodziny i parafii.

– Zgadza się. To są korzenie rodzinne – prababcia, babcia, rodzice. To nie tylko uczęszczanie w niedzielę na mszę. Od pokoleń w każdy piątek Wielkiego Postu śpiewamy wspólnie całe Gorzkie Żale. Jak to na wsi – jest kilka figurek, krzyży. Maj się wiąże z ich ubieraniem, obchodzone są nabożeństwa majowe i czerwcowe. Oczywiście ważny zawsze był różaniec, na który chodziłam od podstawówki z koleżankami i kolegami do kościoła, czasem wiele kilometrów. Z bratem, mamą i babcią uczestniczyliśmy w modlitwach Żywego Różańca. Pamiętam Triduum Paschalne z babcią i adoracje do późna. Mam w głowie obrazek jak babcia klęczy oglądając mszę w telewizji czy na komputerze, gdy nie można było udać się do kościoła.

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak

Tak naprawdę to wszystko wyszło z domu. My pielgrzymujemy od kilkunastu lat. Zaczęło się od naszej sąsiedniej parafii, skąd idzie się 6 dni na Jasną Górę. Tak pielgrzymowałam z rodziną 10 lat. Później pojawił się taki impuls – jak to nazywam – że chciałabym coś zmienić, dać od siebie coś więcej, pójść dalej. Kilka razy był Hel. Potem pojawił się kolejny impuls i zrodził się pomysł pielgrzymki przez całą Polskę. Rodzina mnie wspierała w tej idei. Moi bliscy do tej pory cały czas pielgrzymują – oni po prostu wychodzą później i w różnych terminach, żeby zawsze był ktoś u nas w domu. Pielgrzymka to jest w naszej rodzinie główny punkt wakacji. Nie neguję innego spędzania urlopu, ale akurat dla nas to taki fenomenalny czas, pomimo fizycznego zmęczenia, psychicznie człowiek wypoczywa. Każdy sobie bierze wolne tylko na pielgrzymkę.

Jakieś plany pielgrzymkowe na przyszłość?

– Dużo osób mi mówiło o Santiago de Compostela. Ja na razie dużo o tym jeszcze nie myślę, nic nie planuję na razie. Zobaczymy. W tym roku chciałam iść do Lewoczy na Słowację, tylko że za późno się chyba za to trochę zabrałam. Szlak do Słowacji przez góry musiałabym zgrać z samochodem, a nie za bardzo znaliśmy te tereny. Mało tego, mój tata jest bardzo sentymentalny i przywiązany do „swoich” rejonów – woli Giewont (śmiech). No i mama mogła wejść z nami, więc poprzestałam na Giewoncie.

Fot. arch. prywatne Ewy Maciejczak
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze