Fot. Facebook/Przemek Dsm Wieczorek

Przemysław Wieczorek: Bóg dał mi poznać, że jest dobry i chce dla mnie dobra [ROZMOWA]

W wieku 20 lat stracił ręce w wypadku. Myślał, że przegrał życie. – Przez pierwsze pół roku czułem, jakbym trafił do piekła – mówi Przemysław Wieczorek. Przeszedł przez wiele kryzysów, ale ostatecznie w kontakcie z Bogiem na nowo odnalazł sens, pasję i radość życia.

Przemysław Wieczorek swoim świadectwem i rapem porwał uczestników tegorocznej Areny młodych w Łodzi. Na jego wystąpienie zareagowali bardzo entuzjastycznie. Mieszka w okolicach Łodzi, ma na swoim koncie wiele sukcesów sportowych, nie mając rąk skończył studia pedagogiczne i obecnie jest wychowawcą w świetlicy socjoterapeutycznej.

Justyna Nowicka: Stracił Pan obie ręce. Takie doświadczenia nie pozostają bez wpływu na nasze życie.

Przemysław Wieczorek: – Do wypadku doszło, kiedy miałem 20 lat. Myślałem, że przegrałem życie. Chociaż właściwie już przed wypadkiem miałem taki okres, kiedy przez kilka miesięcy czułem się przegrany. Byłem w depresji i kiedy przydarzył się wypadek ten stan pogłębił się i długo trwał. Przez pierwsze pół roku czułem się jakbym trafił do piekła. Czasami właśnie w ten sposób o tym mówię. Nie dość, że bardzo mocno cierpiałem, to wydawało mi się, że to cierpienie będzie trwało wiecznie. Myślałem wtedy, że tak właśnie może wyglądać piekło. Człowiek żyje dalej, ale tak naprawdę nie ma radości, nie ma nadziei. Po prostu cierpi. Miałem strasznego „doła”. Nawet nie chciało mi się płakać. Czasami, kiedy cierpimy, mamy nadzieję, że to minie, ale ja jej wtedy nie miałem. Myślałem, że nigdy więcej nie będę szczęśliwy, nie poczuję radości.

Obwiniał Pan Boga?

– Nie. Wydaje mi się, że to była moja próba samobójcza, ale nie pamiętam tego dnia. Być może byłem pod wpływem jakichś środków albo po prostu ten dzień „wyciął” mi się z pamięci. Ten dzień pamiętam jak przez mgłę.

Wtedy jeszcze wydawało mi się, że Bóg nie chce na mnie patrzeć, że się na mnie gniewa. Był dla mnie kimś oddalonym i nie do końca realnym. Taki miałem obraz Boga. Myślałem, że jeżeli będę robił dobrze, to On będzie mnie nagradzał. I że jak będę robił źle, to mnie będzie karał i nie będzie mnie kochał, ale będzie mnie nienawidził. 

Jednak najbardziej obwiniałem siebie. Przed wypadkiem byłem troszeczkę taki „co to nie ja”, taki „kozak”. Ciągle kogoś udawałem, chciałem się bić, wyżywałem się na słabszych. I pomyślałem, że teraz leżę bez rąk, że już nic nie będę mógł zrobić. Już nic nikomu nie udowodnię. Ten „kozak”, który wyżywał się na innych, teraz jest bezradny i ci słabsi są w lepszej pozycji niż ja. Przed wypadkiem miałem niskie poczucie własnej wartości, poczucie winy i to się bardzo uaktywniło po wypadku. Myślałem o tym, że zniszczyłem życie sobie, ale też swoim bliskim.

>>> Artur Skowron: historie takie jak moja pokazują, jak wielka jest determinacja Boga w walce o człowieka [ROZMOWA]

Fot. Facebook/Przemek Dsm Wieczorek

Teraz Pan nie brzmi jak przegrany człowiek, więc chyba coś się musiało zmienić.

– Tak, na szczęście tak.  W pewnym momencie zaczęło do mnie docierać, w jaki sposób raniłem innych. Także moich najbliższych, moją babcię, która mnie tak naprawdę wychowała, bo moja mama miała problem z alkoholem. Mojego tatę, który starał się jak potrafił. Zobaczyłem, że wszystkich skrzywdziłem tym wypadkiem, że była to bomba atomowa dla mojej rodziny.

Kiedy leżałam w łóżku, kompletnie załamany, zawołałem do Boga: „Jeżeli jest jakaś szansa, choćby najmniejsza, to proszę przyjdź do mojego życia i coś zrób, bo sam sobie nie dam rady”. Wtedy po raz pierwszy się popłakałem i poczułem, że stało się coś wyjątkowego w moim sercu. W Piśmie Świętym jest napisane, że Bóg jest wszechmocny i wspaniały, pełen chwały, że jest Stwórcą. On także jest Bogiem, który jest blisko skruszonego i złamanego serca (tak jak to jest napisane w Psalmie 34,19). Wtedy tak naprawdę moje serce się skruszyło i złamało przed Bogiem. Wiem, że Bóg przyszedł do mojego życia, ale to nie było tak, że wszystko było wow, super, idealnie. Zacząłem przepraszać Boga za wszystkie moje upadki i grzechy. Bóg zaingerował w moje życie i powoli zaczynałem czuć motywację do życia. Nie chodziłem wtedy do kościoła, nie byłem we wspólnocie, ale Bóg dał mi poznać, że jest dobry i chce dla mnie dobrego życia.

W tym czasie jednak zacząłem czytać dużo książek motywacyjnych i po tym poczułem, że wszystko zależy ode mnie. Po tym oddaliłem się od Boga. Pomyślałem, że ja chyba tę zmianę wywołałem swoją siłą i że w sumie nie ma Boga. Byłem ateistą. Chciałem nawet zrobić apostazję. Kiedy słyszałem o Bogu, to reagowałem nerwowo. Kiedy o Nim rozmawiałem, to się kłóciłem. Potem znowu moje życie zaczęło się trochę psuć – i zastanawiałem się, co jest grane.

Fot. Facebook/Przemek Dsm Wieczorek

W takich sytuacjach Bóg lubi wkroczyć z nieoczekiwanej strony.

– Wtedy byłem już na studiach pedagogicznych. Nie chcę tu mówić o polityce, ale musze wspomnieć o wypadku smoleńskim z 2010 roku, bo jedna rzecz dała mi do myślenia. U mnie na uczelni wielu profesorów zaczęło mówić wtedy o tym, że wierzą w Boga. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że oni są tacy uczeni, a wierzą w Boga. Jedna z pań profesorek weszła na wykład i mówi, że jest wierząca. Zastanawiało mnie, jak taka inteligentna kobieta może być wierząca. Powoli zacząłem widzieć, że coś w tym jest. Znów zacząłem szukać Boga. I poszedłem w zupełnie odwrotną stronę – zacząłem publikować różne polityczne i religijne wpisy w mediach społecznościowych.

Domyślam się, że to jeszcze nadal nie była ta strona, w którą Pan dziś idzie.

Tak. Zobaczyłem, że jestem hipokrytą, bo to w moim życiu jest wiele grzechów. Miałem wtedy problem z pornografią i z cudzołóstwem, ale też było dużo imprezowałem, piłem dużo alkoholu. Znajomości z kobietami budowały poczucie mojej wartości – jestem bez rąk, ale poderwałam jakąś kobietę. Wszedłem też w imprezy, w narkotyki. Pomyślałem, że nie powinno tak być.

Później poznałem moją żonę, która powiedziała mi o Jezusie. Pamiętam, że powiedziała bardzo prostą rzecz, że nie chodzi o religię czy o wyznanie, ale o to, żeby narodzić się na nowo. Być w relacji z Bogiem. I oddałem życie Jezusowi. Chciałem naprawdę wierzyć. Moje serce było bardzo spragnione Boga. W pewnym momencie poczułem, że stara natura, która ciągnęła mnie do grzechu, została zastąpiona. Nie chodzi o to, że przestałem grzeszyć, ale o to, że już nie grzech mną kieruje, a Duch Święty. Zrozumiałam, że Bóg jest miłością, że mnie kocha, nawet kiedy upadam. Wcześniej poczucie winy mocno mnie męczyło, więc to było dla mnie przełomowe.

Czytałam, że z dobrych rzeczy, które się Panu przydarzyły w tamtym czasie, było to, że prawie wyjechał pan na igrzyska olimpijskie. Jak to się stało?

Był rok 2012 lub 2013, a ja byłem mocno zmotywowany. Miałem już licencjat z pedagogiki, pierwszą pracę, pracowałem w spółdzielni socjalnej, byłem prezesem. Taki fajny okres. Jednak miałem w sobie pragnienie, żeby się rozwijać, robić coś więcej. Przed wypadkiem zawsze interesowałem się sportem, więc zacząłem biegać. Najpierw startowałem w szkolnych biegach, potem zdarzały się nawet takie trzydniowe biegowe sztafety. Ale od małego chłopaka było moim marzeniem, aby trenować sporty walki. Pomyślałem, że chciałbym to robić. W zasadzie przez przypadek dowiedziałem się, że w Łowiczu jest trener, który trenuje parataekwondo. Szybko do niego zadzwoniłem. Jeździłem tam na treningi przez około dwa i pół roku. Potem przeniosłem się do Warszawy, gdzie także trenowałem około dwa i pół roku. Trenowałam tak na 100%, czasami w nocy wracając z tych treningów, bo mieszkam pod Łodzią. Dosyć szybko pojawiły się pierwsze zawody, między innymi w Szwajcarii, Rosji, Rumunii, Mołdawii, Turcji i na Fidżi. Byłem także na obozie w Korei Południowej. Po drodze zwiedziłem Dubaj, Nową Zelandię i Australię. Potem moim marzeniem była paraolimpiada, ale niestety na nią nie pojechałem – przez kontuzję, ale także przez to, że niestety nie znalazło się 16 zawodników w mojej kategorii wagowej i z moim rodzajem niepełnosprawności (mężczyźni bez dwóch rąk). W ten sposób powoli moja motywacja spadła. Później założyłem rodzinę, zacząłem ewangelizować, więc zrezygnowałem.

Pojawiało się coś nowego. Widzę, że lubi i potrafi Pan robić rzeczy z prawdziwą pasją.

– Nie chciałem robić tego na siłę. Czułem, że Bóg ma dla mnie coś innego. Cały czas lubię sport i trenuję, ale w tej chwili na pierwszym miejscu jest dla mnie ewangelizacja. Jeżdżę i opowiadam o Bogu w szkołach, ewangelizuję na ulicy i to jest moja pasja.

Wiele rzeczy się Panu udało – jakie są zatem Pańskie marzenia?

– Przede wszystkim chcę wzrastać w Bogu, ale też bardzo chciałbym lepiej ewangelizować, by moje życie miało wpływ na wiele osób. Nie po to, żeby promować siebie, ale żeby promować Boga. Oczywiście to jest miłe, kiedy mnie doceniają na Instagramie, TikToku i na Facebooku, ale nie to jest to główny cel, dla którego chcę rozwijać social media. Chciałbym też dalej nagrywać rap, iść w stronę coraz większego profesjonalizmu – tak, aby moja druga płyta już była „zawodowa”. Marzę też o tym, żeby stawać się podobnym do Jezusa. Oczywiście chcę być też jak najlepszym mężem i rozwijać swoje pasje.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze