fot. pixabay

Biblijne science-fiction. Czy warto zobaczyć „Turbulencje”? [RECENZJA]

Dan Brown chętnie w swoich powieściach wykorzystuje wątki religijne i biblijne – dając im inne życie. Podobnie zrobili twórcy serialu „Turbulencje”. Czy zaprezentowana przez nich biblijna fikcja jest warta uwagi? 

W ostatnich dniach miałem okazję obejrzeć trzeci sezon serialu „Turbulencje”. To produkcja, która od kilku miesięcy dostępna jest na Netflixie. Miała zostać skasowana po trzecim sezonie, ale streamingowy gigant wykupił ten serial i dał mu „drugie życie”. Dzięki temu w listopadzie pojawi się czwarty, finałowy sezon. Warto trochę przyjrzeć się tej produkcji, ponieważ fabuła naszpikowana jest odniesieniami biblijnymi. I choć to serial bardzo ciekawy i wciągający, to na te odwołania biblijne trzeba na pewno uważać. Dla osób mało roztropnych mogą stanowić pułapkę. 

>>> Wielka Brytania: powstała gra symulacyjna „Czyń cuda z Jezusem Chrystusem”

Jest zagadka, nie ma nudy 

Zacznijmy od fabuły. To tzw. serial tajemnicy, w którym mamy do czynienia z dziwnymi wydarzeniami i pojawiającymi się wciąż nowymi pytaniami i zagadkami. W tym wypadku wszystko zaczyna się od pewnego lotu do Nowego Jorku. Samolot znika z radarów i nie pojawia się na lotnisku. Wszyscy zakładają, że doszło do tragedii. Tymczasem pięć lat później samolot niespodziewanie ląduje, a jego pasażerowie nie mają pojęcia, że minęło 5 lat. Nawet fizycznie nic się w nich nie zmieniło, nie postarzali się. Tymczasem ich rodziny w tym czasie przezywały żałobę, układały sobie życie na nowo itd. Punkt wyjścia to zatem pytanie: co działo się z pasażerami w ciągu tych pięciu lat? I dlaczego dla nich czas jakby się zatrzymał? Takie historie, jeśli są dość zgrabnie napisane, dość szybko potrafią wciągnąć. I tak właśnie jest z „Turbulencjami”. Oczywiście serial nie skupia się tylko na rozwiązaniu głównej zagadki – ale też na wielu osobistych wątkach głównych bohaterów. I nie tylko nich – bo regularnie poznajemy kolejnych pasażerów feralnego lotu i ich problemy. Wszystko przez specjalne wezwania, które mają główni bohaterowie (zwłaszcza naukowiec Ben, jego siostra – policjantka Michaela i syn Bena – Cal; wizje to konsekwencja lotu 828). Dzieje się dużo, jest ciekawie, pojawia się wiele mylnych tropów. Widz się nie nudzi. 

List do Rzymian i nie tylko 

„Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru”. To cytat z Listu do Rzymian – Rz 8,28. To też numer lotu, którego pasażerowie zniknęli, a potem nagle pojawili się z powrotem. Lot 828. Już w pierwszym sezonie bohaterowie zaczęli interpretować numer lotu właśnie poprzez ten cytat z Biblii. Czuli się właśnie powołani. To skojarzenie to dopiero początek licznych motywów biblijnych i religijnych, w które naszpikowana jest ta amerykańska produkcja. Pierwszy i drugi sezon oglądałem dość dawno i już ich nawet wszystkich nie pamiętam. Nie miałem jednak wrażenia, że jakoś przytłaczają widza czy wpajają mu jakiś wykrzywiony obraz religii. Były raczej neutralne, choć oczywiście miały znaczenie dla rozwoju akcji. Trzeci sezon właśnie skończyłem i muszę przyznać, że w nim z wątków religijnych czerpano ogromnymi garściami. Pojawiło się nawet miejsce na korespondencję z Watykanem. Serial wręcz stał się wariacją na temat Biblii. Pytanie tylko, jakie to może mieć pokłosie.  

>>> Biblia – autobiografia Boga. I najlepszy przewodnik po życiu

Zaniepokojenie 

Nie od dziś Biblia inspiruje różnych twórców kultury. Fantastyka i science fiction to też część kultury, więc i twórcy prezentujący te dziedziny sięgają czasem po Biblię. I uważam, że nie ma w tym nic złego – pod warunkiem, że czytelnik, widz czy obserwator będzie w pełni świadom tego, że ma do czynienia ze zwyczajną fikcją. Zaczytywaliśmy się lata temu w „Kodzie Leonarda da Vinci” i w kolejnych książkach Dana Browna. Pisarz ten ma bardzo bogatą wyobraźnię i bardzo lubi opierać swoje powieści o jakieś kościelne tajemnice. Oczywiście, czytelnik zadawał sobie różne pytania, ale ostatecznie wiedział, że fabułę można wsadzić między bajki. To tylko zmyślona, bardzo sensacyjna wizja dziejów Kościoła i religii. Podobnych przypadków kultura i sztuka zna znacznie więcej. W przypadku trzeciego sezonu „Turbulencji” można się zastanawiać, czy twórcy przypadkiem nie przekroczyli pewnej cienkiej granicy, która odróżnia fikcję akceptowalną od tej, która potencjalnie może już nas niepokoić. To pytanie o to, czy scenarzystów za bardzo nie poniosła wyobraźnia… Rozmawiałem z redakcyjnym kolegą, który również obejrzał „Turbulencje”. Serial mu się podobał, wciągnął go, ale przyznał, że trzeci sezon „robi z Biblii sektę”. Mam podobne zdanie. Po obejrzeniu tej produkcji można wypaczyć sobie to, czym jest Biblia. Dlatego osoby podatne na manipulacje czy spiskową teorię dziejów – lepiej niech podarują sobie „Turbulencje”. 

Religijny bigos wieloskałdnikowy 

Czego tu nie ma… Mamy bohaterkę, która wmawia sobie, że małe dziecko (którego nie jest nawet matką!) jest jej aniołem stróżem. Swego kolegę nazywa zaś Mojżeszem, a siebie Aaronem – i czuje, że ma do wypełnienia misję podobną do tych postaci biblijnych. Mamy też… arkę Noego. A właściwie fragment arki Noego, który w tajemniczy sposób pojawia się w Stanach Zjednoczonych. A skoro jest arka Noego – to jest i góra Ararat, na której osiadła arka. Ararat – jako wulkan – zaczyna wybijać jakieś sto kilometrów od Nowego Jorku. Tak, wiem, że to już brzmi bardzo absurdalnie i dziwnie. Oczywiście nie brakuje też wciąż pogłębianego wątku powołania i przeznaczenia pasażerów lotu. I zmartwychwstania, którego mieli doświadczyć pasażerowie. Znalazło się nawet miejsce dla Boga, który miałby stać za wszystkimi wydarzeniami. Dostajemy taki religijny bigos z wielu składników, totalny miks. Dużo tego i można się naprawdę pogubić w kolejnych koncepcjach, którymi dzielą się bohaterowie. Wiele z nich to taka pseudo-Biblia albo raczej biblijne science fiction. Rzeczywiście, ktoś, kto zna treść Pisma może odnieść wrażenie, że ma do czynienia z bardzo sekciarskim przekazem. I w sumie dobrze, jeśli odniesie takie wrażenie – to pomoże w zrozumieniu, że „Turbulencje” to zwykły serial. To fikcja – choć czasami bardzo głupia.  

Co przyniesie listopad? 

Jeśli ktoś nie ma dobrej wiedzy religijnej i biblijnej – to gorzej. Oglądając „Turbulencje” trudniej będzie mu oddzielić w warstwie biblijnej prawdę od fikcji – a to może zafałszować mu obraz całej Księgi. Pod tym względem do tego serialu trzeba podchodzić z ogromną ostrożnością. Bez znajomości podstaw chrześcijaństwa po seansie można mieć bardzo wypaczone zdanie na temat korzeni tej religii. Dlatego po „Turbulencje” lepiej, by sięgały osoby orientujące się w wierze i religii. Bez dwóch zdań w ten serial da się wciągnąć – i to pomimo absurdów, które oglądamy na ekranie i pomimo otwierania wciąż nowych wątków (jestem ciekaw, czy to wszystko uda się jakoś sensownie pozamykać w finałowym sezonie). To naprawdę ciekawa historia. Ale to nie znaczy, że każdy może czy też powinien ją obejrzeć. Ja w listopadzie sięgnę po czwarty sezon, bo chcę wiedzieć, jak to wszystko się zakończy. Jednocześnie mam jednak ogromne obawy, jak wiele jeszcze pseudobiblijnych bzdur przyjdzie mi zobaczyć i usłyszeć. Obawiam się bowiem, że twórcy w religijnych teoriach dopiero zaczynają się rozkręcać.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze