Gdy berlińczyk trafi na Podlasie, czyli o tym, gdzie jest klucz do porozumienia
To film, który daje, a niektórym może przywraca wiarę w człowieka. Dokument i jednocześnie eksperyment. Reżyserka „Wsi pływających krów”, Katarzyna Trzaska, która odpowiedziała na kilka moich pytań po projekcji filmu, przyznaje, że jak to w dokumencie: szkic i plan generalny był, ale to życie, zdjęcia kręcone na Podlasiu przyniosły kolejne sceny filmu. Z ciekawym zakończeniem i ciekawymi wnioskami.
Pomysł na film był dość prosty, wykonanie już takie nie było. Reżyserka znalazła kilku berlińczyków, którzy chcieli poznać miejsce, w którym ciągle (mimo zmieniającego się świata) żyje się blisko natury. Sami tak próbują żyć, mimo że mieszkają w jednej z największych europejskich metropolii. Reżyserka zaprosiła do filmu dwóch mężczyzn i jedną dziewczynę, którzy znają się ze wspólnoty Spirit Center. Dbają o duchowy rozwój za pomocą jogi, medytacji, szamańskich rytuałów czy lekcji przetrwania w lesie. Z tej kultury i z tego dużego miasta postanawiają przenieść się na polską wieś, tuż przy granicy z Białorusią, i spędzić tam miesiąc. Dla Ellen, Mario i Jona będzie to swego rodzaju podróż życia. Od miejscowego gospodarza, Stanisława, wynajmują stuletni drewniany dom. Chcą spędzić tu wakacje, pracować w polu i być blisko natury i kultury – w ich mniemaniu nieskażonych jeszcze cywilizacją.
Międzykulturowy dialog między krowami
Przybysze i miejscowi zostali sportretowani w dokumencie jak dwa obce plemiona, przypatrujące się sobie z nieufnością, przez którą przebija jednak wzajemna fascynacja. Mimo różnic i niekiedy różnych poglądów (na życie, wiarę, korzystanie z dób przyrody) odnoszą się do siebie z szacunkiem. Rodziny, która przyjmie „berlińskich przybyszy”, nie było wcale tak łatwo znaleźć i namówić na udział w filmie. W końcu jednak znalazł się pan Stanisław i to był strzał w dziesiątkę! Nie dość, że to człowiek bardzo otwarty i z naturalnym poczuciem humoru (aż chciałoby się go poznać osobiście!), to w czasie prac nad filmem nie zrażał się językowymi barierami. W dodatku starał się jak najlepiej wprowadzić gości w podlaski, wiejski świat.
Szacunek – klucz do porozumienia i zrozumienia
Jak przyznała Katarzyna Trzaska, obawy miały dwie strony: gospodarze i goście. Z perspektywy rolników Niemcy sprawiają wrażenie nieszkodliwych wariatów (jak można nie jeść mięsa i myć się nago na oczach całej wsi?), którym można jednak pozazdrościć obycia i swobody. Niemcy odkrywają zaś, że prowadzenie gospodarstwa nie jest romantyczną sielanką, tylko ciężką pracą – za to na własnej ziemi. Inne style życia, inne wartości, inne języki, nawet inna muzyka – czy jest cokolwiek, co łączy te dwa światy? Może po prostu marzenie o tym, że gdzieś jest lepsze, prawdziwsze życie? Tylko gdzie? Może każdy ma swoje?
Film oglądała już i podlaska wieś (rodzina pana Stanisława nie ukrywała obaw przed premierą, okazały się niepotrzebne), oglądał też Berlin (na pokazach w kinach studyjnych). Po obu stronach został odebrany ze łzami w oczach, także tymi od śmiechu! Bo to w gruncie rzeczy komedia. Dokumentalna komedia. Pokazuje, że gdy tylko człowiek chce, to da radę porozumieć się mimo przeszkód i ograniczeń. Tych naturalnych, przyrodzonych i tych, którymi obrastamy w ciągu życia.
Komedia, która stawia poważne pytania
„Wieś pływających krów” bardzo szybko mogłaby stać się obrazem, w którym zderzają się dwie wizje świata: wielkomiejski styl bycia eko oparty na niereligijnej, ale duchowej grupie kontra wiejskie życie blisko natury oparte na religii i przekazywanej z dziada pradziada kulturze uprawiania roli. To mogłoby być zderzenie indywidualizmu i snobizmu wielkomiejskiego z opartą na wspólnocie wiejską rodziną. I niekiedy do tego „starcia” dochodzi. Berlińczycy (szczególnie Ellen) nie mogą zrozumieć, jak mięso może być podstawą diety (sami są weganami). Ellen chciałaby zrobić na wsi małą rewolucję, produkcję oprzeć na uprawie roślin, a nie hodowli zwierząt. Po chwili zdają sobie sprawę, że tego nie zmienią i w imię tolerancji i szacunku powinni zrozumieć wybór tych mieszkańców.
Filozofia i ziemniaki
„Wieś pływających krów” to ciekawe połączenie – z jednej strony lekkie podejście i komediowa forma, z drugiej strony dokument stawiający poważne pytania. To pytania o życiowe wybory i istotę człowieczeństwa. To połączenie idealnie widać w scenie, w której goście z Berlina obierają ziemniaki (nocują w zamian za pomoc przy gospodarstwie), prowadzą na kartoflami filozoficzne dysputy, a za chwilę dostają burę od pani domu, że idzie im to obieranie zdecydowanie za długo. Film – jak obieranie ziemniaków przez berlińczyków – też powstawał długo. Od 2013 r. Sam długi nie jest, reżyserka przyznaje że musiała dokonać niekiedy trudnego wyboru i zdecydować, z których materiałów (z tak zwanej filmowej surówki) zrezygnować. Są w tym filmie oprócz momentów, które bawią do łez, także te wzruszające, gdy goście z Zachodu stoją przy polu razem z panem Stanisławem i razem zaczynają się modlić, każdy swoimi słowami, dziękując (pan Stanisław Bogu Ojcu, reszta – Matce Ziemi) za to, czym obdarowało ich pole. Zabawne (i jednocześnie zastanawiające) są oczywiście wszystkie momenty, w których ludzie „z wielkiego świata” poznają rzeczy znane na tym świecie od lat (jak choćby naturalne zioła czy sposób prowadzenia gospodarstwa). Poznają nasiona, których w naturalnej formie u siebie, w Berlinie, już nie spotkają (nawet w sklepach z ekologiczną żywnością). Z kolei mieszkańcy Podlasia przekonują się, że ci z Zachodu to wcale nie kosmici. Stereotypowy Niemiec powinien chociażby być lepiej ubrany od nich, a tu proszę – „przyjechali w jakichś łachmanach, jakby biedni byli”. Mimo że u polskich bohaterów filmu z angielskim i niemieckim nie jest za dobrze, to sami wielu rzeczy muszą uczyć swoich gości. A wszystko w otoczeniu pięknych podlaskich krajobrazów i oczywiście tytułowych krów…
„Wieś pływający krów” to film o człowieku. O tym, jaki może być piękny. Gdy zostawi na boku wszystkie stereotypy, uwarunkowania, ograniczenia jednocześnie techniczne pomoce i stanie naprzeciwko drugiego człowieka to ma do wyboru: albo wolę porozumienia, uśmiech, wyciągniętą dłoń, szacunek i ciekawość albo wrogość, zaciśniętą pięść i brak szacunku. Mieszkańcy Podlasia i goście z Berlina wybrali tę pierwszą opcję i wszyscy na tym skorzystali!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |