fot. Netflix

Z perspektywy jaszczurki [RECENZJA] 

Seans filmu „Leo” pozwala nam przypomnieć sobie czasy szkolne. Kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt lat temu – siedzieliśmy w szkolnych ławkach i zdobywaliśmy nową wiedzę. A czy mieliście w szkolnej klasie jakiegoś zwierzaka?

W tytule pojawia się jaszczurka, bo pewnie, oglądając film „Leo” takie będzie Wasze pierwsze skojarzenie – że to film o jaszczurce. Tymczasem tytułowy Leo nie jest jaszczurką – a hatterią (inna nazwa: tuatara). To odrębna grupa gadów, w naturze występują endemicznie na Nowej Zelandii. Bohater naszej opowieści żyje jednak w terrarium w jednej ze szkół w USA. Szklany dom dzieli wraz z żółwiem – Lejkiem. Leo żyje w szkolnej klasie od kilkudziesięciu lat. W tym czasie mógł obserwować, jak zmienia się nie tylko świat, ale przede wszystkim kolejne generacje.  

Hatteria w kryzysie 

Jest klasa – są więc i uczniowie oraz nauczycielka, pani Salinas. Na zebraniu z rodzicami belferka ogłasza, że jest w ciąży. W klasie pojawia się więc jej zastępczyni – pani Malkin. Nowa nauczycielka zdecydowanie nie podoba się uczniom. Reprezentuje tzw. starą szkołę. Na lekcjach zaczyna wprowadzać rygor, dzieciakom każe nosić ciężkie podręczniki i zabrania im spontaniczności. Do tego wpada też na pewien pomysł związany z klasowymi zwierzakami. Ku przerażeniu dzieciaków postanawia, że co tydzień inny uczeń będzie przez weekend opiekował się hatterią, a potem żółwiem. Leo i Lejek też nie są szczęśliwi z tego powodu – pamiętają takie praktyki sprzed lat. Nie miały wtedy zbyt dobrze w domach dzieci. Do tego Leo odkrywa też, że jest wiekowy i grozi mu niedługo śmierć- myśli, że pozostał mu tylko rok życia. A przecież życiowo nie odniósł żadnego znaczącego sukcesu (tak, tak, przemyślenia klasowych zwierzaków są bardzo ludzkie). Wpada w kryzys egzystencjalny i postanawia uciec. Jednak, zamiast ucieczki, podczas wizyt w domach kolejnych uczniów zaczyna angażować się w ich sprawy. Nagle staje się swoistym powiernikiem problemów, trosk i radości piątoklasistów. Bo zupełnie przypadkiem każdy z dzieciaków odkrywa, że z Leo może rozmawiać. 

fot. Netflix

Pozwól sobie na łzy 

To film, który dużo mówi o relacjach międzypokoleniowych. Z jednej strony są rodzice, z drugiej strony dzieci. A do tego jeszcze pani Malkin. „Leo” pokazuje, jak ważne jest dla każdego podążanie swoją własną drogą. Wiele mogą się z tego filmu nauczyć rodzice dzieci w wieku szkolnym. Często jest tak, że dorośli chcą ukształtować dzieci pod siebie – bo mają jakiś obraz swoich pociech, życiowy scenariusz, który chcą realizować. Mają „ambicję”. Zapominają przy tym, że każdy z nas jest indywidualną jednostką i niekoniecznie to, co sobie wymarzą rodzice, jest najlepsze dla dziecka. Takich zderzeń w tym filmie jest wiele. Seans może być zatem swoistym rachunkiem sumienia dla rodziców – na pewno warto więc usiąść do tego filmu całą rodziną, a potem jeszcze porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Psychologicznych treści znajdziemy tu zresztą znacznie więcej. Ja chcę wspomnieć o dwóch myślach. Może nam się czasem wydawać, że jesteśmy niewystarczający, że nie spełniamy oczekiwań innych. Ten film w przystępny sposób przypomina nam o tym, że nikt nie jest niewystarczający. Mamy być sobą, nie musimy patrzeć na to, co myślą o tym inni. I zwraca też uwagę na to, że mamy prawo do płaczu i do łez. Choć to akurat robi w przewrotny sposób. Najczęściej źródłem mądrości, prawd życiowych w filmie jest Leo (takie klasyczne połączenie mądrości ze starością). W kwestii płaczu akurat Leo się myli – ale zostaje odpowiednio naprostowany. To jeden z ciekawiej pokazanych motywów w tym filmie. 

fot. Netflix

Klasa pani Malkin 

Akcja filmu jest dynamiczna, dzieje się tu dużo i warto docenić ten obraz za scenariusz. Także na poziomie żartów. Bo – jak na współczesną animację przystało – „Leo” pełen jest różnego rodzaju dowcipów i kontekstów. W znacznej mierze takich, które odczytają przede wszystkim osoby dorosłe. Sporo żartów dotyczy oczywiście różnic międzypokoleniowych. Bohaterów szybko polubimy – nawet niby niesympatyczna panią Malkin (ta bohaterka jest bardzo ważna dla fabuły!). Na pewno warto zwrócić uwagę na to, jak różnorodni są uczniowie. Ogromnym atutem tego filmu jest właśnie to, że w jednej klasie spotykają się dzieci uczące się gorzej i ci z lepszymi wynikami, dzieciaki z bogatszych, ale i z biedniejszych rodzin, są i uczniowie, o których powiedzielibyśmy, że są neuronietypowi. Dużo nam skład osobowy tej klasy mówi o kondycji współczesnej rodziny. Zwłaszcza w kontekście tego, że czasem obowiązki nas tak pochłaniają, że nie mamy czasu na opiekowanie się dziećmi. Albo też jest zgoła odwrotnie – próbujemy uszczęśliwiać je na siłę i kontrolować ich życie w 100%. W tym drugim przypadku w filmie jest uczeń, któremu towarzyszy bez przerwy dron, który wszystko robi za niego.  

Mankamenty „Leo”? Ja widzę przede wszystkim jeden – jest nim muzyka. W film wkomponowano kilka piosenek, chcąc stworzyć musicalową animację. To się jednak nie udało. Żaden z utworów nie porywa, są byle jakie, a muzyczne fragmenty filmu widz ma ochotę zwyczajnie przewinąć. Nie jest to muzyczny poziom „Encanto” czy „Krainy lodu”. Powiedzmy sobie szczerze – „Leo” wiele by zyskał, gdyby w miejsce materiałów muzycznych pojawiły się normalne sceny ze śmiesznymi dialogami. Niemniej, i tak warto tę animację Netflixa obejrzeć. To dobry pomysł na grudniowy wieczór z rodziną – na wartościowy seans pełen podawanej nam między wierszami, a czasem i wprost, wiedzy psychologicznej. Ode mnie – 7/10.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze