S. Aldona Skrzypiec Fot. Zofia Urbanek

Siostra Aldona Skrzypiec SSpS: czasem muszę być jędzą [ROZMOWA]

Siostra Aldona Skrzypiec jest na pierwszej linii frontu w walce o lepsze życie bezdomnych i potrzebujących opolan. Jest bowiem jałmużniczką biskupa opolskiego. Opowiada nam o swojej pracy i o Domu Nadziei – miejscu, które rzeczywiście przywraca nadzieję.

>>> Temat tygodnia: Kościół wiarygodny

Zofia Urbanek, Hubert Piechocki (misyjne.pl): Siostra się bardziej czuje jałmużnikiem czy jałmużniczką?

Siostra Aldona Skrzypiec (jałmużniczka biskupa opolskiego Andrzeja Czai): – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. (śmiech) I tak, i tak, jak pozwala język polski.

>>> Dom Nadziei, czyli port wolności dla potrzebujących [REPORTAŻ]

Jałmużnik to posługa, którą kojarzymy głównie z kard. Konradem Krajewskim, który jest jałmużnikiem papieskim. Tymczasem nagle okazuje się, że diecezja opolska też ma swojego jałmużnika.

– Biskup Andrzej Czaja podpatrzył to od papieża, tak mu się spodobało. Zafascynował się papieżem Franciszkiem, jego działaniami i posługą. Biskup Andrzej bardzo chciał pójść w podobną stronę. Od momentu, gdy został biskupem miał w sobie pragnienie, by zajmować się ubogimi i potrzebującymi. A moja posługa to odpowiedź na konkretną potrzebę. Są ludzie, którzy po prostu przychodzą i zwracają się o pomoc bezpośrednio do biskupa. On oczywiście fizycznie nie dałby rady wszędzie pojechać i wszędzie być. Dlatego pojawił się w naszej diecezji jałmużnik biskupi.


Siostra miała okazję poznać osobiście kard. Konrada Krajewskiego.

– Znałam go wcześniej z internetu, z jego licznych wypowiedzi i działań. Ale osobiście poznałam go w Rzymie. Bardzo mocno inspiruje mnie to, co on mówi i co robi. Gdy parę lat temu byłam w Rzymie to pojechaliśmy razem na kolację z bezdomnymi. Mogłam więc z bliska zobaczyć jego pracę. A rok temu był tutaj i otwierał Dom Nadziei.

Posługa Siostry, jako jałmużniczki biskupiej, skupia się na Domu Nadziei, w którym rozmawiamy?

– Od czasu, gdy stworzyliśmy to miejsce – tak. Pomoc płynie poprzez Dom Nadziei. Ale potrzebujących nie brakuje. Dostaję wciąż maile, że ktoś potrzebuje pomocy. Czasem to prośby materialne, ale ja nie odpowiadam na nie wysyłaniem pieniędzy. Chcę pojechać, zobaczyć się z tymi ludźmi i ocenić sytuację. Staram się zaangażować parafię i ludzi, którzy są na miejscu. Można dać tysiąc złotych, ale to niczego nie rozwiąże i nikomu nie pomoże.

>>> Kapelan na oddziale covidowym: w szpitalu nie widać kryzysu Kościoła. Chodzy proszą o sakramenty [ROZMOWA]

Sięgnijmy do początków tej opolskiej pomocy bezdomnym.

– „Dom Nadziei” działa tutaj od sierpnia. Ale z bezdomnymi pracujemy od 3-4 lat. Zaczęło się od gotowania zupy, którą rozdawaliśmy na ulicy. Teraz to dzieło kontynuuje Zupa w Opolu. Co tydzień przygotowują posiłek, korzystając z pomieszczeń Domu Nadziei. Przez trzy lata robiliśmy też cotygodniowe śniadania w jadalni przy klasztorze ojców franciszkanów. Gdy zaczęła się pandemia ojcowie musieli zamknąć klasztor przed ludźmi z zewnątrz, by chronić się przed zarażeniem. Przygarnął nas przyjaciel, który ma restaurację. Zaczęliśmy w marcu gotować w niej obiady. Robiliśmy sto obiadów co drugi dzień. Wtedy też wzrosłą liczba potrzebujących. Nasz Dom Nadziei był wtedy już w trakcie remontu. Po remoncie mogliśmy już gotować tutaj i rozdawać pakiety w parku. To miejsce znajduje się w budynku Domu Księży Emerytów.

Fot. Zofia Urbanek


Nie brakuje ludzi, którzy przychodzą tu po pomoc. Sami spotkaliśmy kilkudziesięciu bezdomnych i potrzebujących.

– Przychodzą. Jeden przyprowadza drugiego, działa to trochę na zasadzie poczty pantoflowej. Przychodzą tu nie tylko bezdomni, są też po prostu ludzie ubodzy. I samotni, którzy chcą trochę czasu spędzić z innymi ludźmi. I są wolontariusze, którzy chcą podzielić się z potrzebującymi swoim czasem.

>>> Sebastian Zbierański: gdzie leży klucz do wiarygodności Kościoła?

Dzieje się tu wiele. Potrzebujący mogą tutaj najeść się, ubrać, ostrzyc włosy, porozmawiać.

– Zajmujemy się tym, czego akurat potrzebują od nas przychodzący tu ludzie. Rozmawiamy z przychodzącymi tu ludźmi, by poznać ich potrzeby. To jest dokładnie to, o czym mówi papież. Franciszek powtarza, że jak będzie się z ludźmi, to będzie się wiedziało, czego dany człowiek potrzebuje. Jeden potrzebuje koca, inny wizyty u onkologa. Ktoś potrzebuje detoksu, inny musi mieć obcięte włosy… Wachlarz potrzeb jest ogromny. Co człowiek – to kolejna historia.

Byliśmy nawet świadkami rozmowy, w trakcie której Siostra umówiła podopieczną na wizytę u lekarza.

– To smutna, tragiczna historia. Ta kobieta od kilku miesięcy, a może i lat, ma nowotwór. Zaniedbała leczenie. Kilka razy próbowałam ją umówić na wizyty do onkologa, ona się na te wizyty nie stawiała. Osoby w kryzysie bezdomności mają niskie poczucie własnej wartości. Pani w okienku, która mówi im, że „prosi przyjść za godzinę” powoduje, że oni przyjmują postawę typu „ja to mam gdzieś, nie przyjdę; jestem kimś i nie będę się podporządkowywał”. I przez taką postawę rezygnują z leczenia. Kasia kilka lat temu straciła córkę i matkę. Pochodzi z północnej Polski. Życie na ulicy jest dla niej chyba ucieczką od bólu istnienia, od tragedii, które ją spotkały w życiu. Jej nowotwór jest bardzo zaawansowany, jest bardzo bólowa. Myślę, że można jej pomóc jedynie przez zabezpieczenie bólowe, przez zapewnienie jej komfortu umierania. Nigdy nie działamy też wbrew woli osób, które do nas przychodzą. My możemy zaproponować im cuda na kiju i cały wachlarz różnych propozycji. Ale jeśli ktoś nie chce z tego skorzystać – to ma do tego prawo. Dla nas to trudne, bo wiemy, że można pomóc. Można np. jak w tym wypadku pomóc umrzeć w godnych warunkach

Fot. cathopic.com


W tym miejscu bezdomni mogą nie tylko najeść się i ubrać. Słyszeliśmy, że są też specjalne spotkania, podczas których odbywają się zajęcia artystyczne, wspólne gry itd.

– W zeszłym roku mieliśmy taki program terapii antyalkoholowej. Były zajęcia z psychologiem i psychoterapeutami. Z tego zawiązała się taka kameralna grupa ludzi bezdomnych, którzy z tej terapii korzystały. Projekt się skończył, ale spotkania poniedziałkowe trwają nadal. Wolontariusze wciąż pomagają bezdomnym. Np. Ola ma talent muzyczny, więc były zajęcia muzyczne. Ta grupa przygotowała m.in. drogę krzyżową, która odbyła się w Wielkim Poście w katedrze. Mieli specjalne próby. Rozważania napisał ks. Mateusz Dąbrowski, ale każdy mógł do nich dodać coś od siebie. Ja byłam wtedy w izolacji, przechodziłam Covid-19 i nie mogłam być na tej drodze krzyżowej, więc uczestniczyłam online. Kamerka internetowa z katedry łapie tylko prezbiterium, więc nie widziałam uczestników, którzy szli od stacji do stacji. Słyszałam jednak rozważania. Znam tych ludzi, więc wiem, jak bardzo rozważania były dopasowane do czytających je osób. To było bardzo przejmujące.

>>> Świecka misjonarka: bez gestu miłości słowa o Bogu są puste [ROZMOWA]

Jak to się dzieje, że ludzie trafiają w ogóle na ulicę?

– To są różne historie. Nie ma jednego schematu, każdy człowiek ma swoją historię. Różne tragiczne wydarzenia, cały proces, który zaczyna się dziać i doprowadza ich do tego, że lądują na ulicy.

Kardynał Krajewski uczy nas w ostatnich latach poszanowania godności osób znajdujących się w kryzysie bezdomności.

– Staramy się z tymi ludźmi przede wszystkim być. My im przede wszystkim służymy tym, co mamy. Wszystko otrzymujemy dzięki Bożej Opatrzności. Nigdy nie zabrakło nam jedzenia. Nie było sytuacji, że przyszli bezdomni i nie mieliśmy dla nich jedzenia. Owszem, jeździmy też na zakupy, ale większość, jakieś 80% naszych produktów to dary. Ludzie słyszą, co robimy i przynoszą do nas dary, w ten sposób nam pomagają. Wiadomo, że w czasie świątecznym zawsze ta wrażliwość jest największa. Ale fajne jest też to, że coraz więcej osób dzwoni i pyta, jak mogą nam pomóc. Owszem, można przyjechać i przywieźć nam pięćdziesiąty olej i setny worek cukru. Ale jak ktoś pyta, to widzimy co się kończy i mówimy np., że „przydałyby nam się skarpetki albo pasty do zębów czy szczoteczki”. Będąc obok tych ludzi widzimy, czego im najbardziej potrzeba.

>>> Prokuratura bada słowa papieża

Można odnieść wrażenie, że społecznie wciąż nie oswoiliśmy jeszcze problemu bezdomności.

– A propos społeczeństwa – myślę, że potrzeba odwagi. Odwagi, żeby wyjść do osób potrzebujących. Silny jest stereotyp, że bezdomny to pijak, który leży na ławce i jak chce pieniądze, to pewnie po to, by się napić. To jest stereotyp, który bardzo mocno pokutuje w polskim społeczeństwie. I fakt, wśród polskich bezdomnych te uzależnienia są w większości. Polska bezdomność łączy się z alkoholem, z narkotykami. Gdy byłam w Rzymie na tych kolacjach dla bezdomnych organizowanych przez kardynała Krajewskiego, to widziałam tam trzeźwych bezdomnych, z którymi można było porozmawiać. A jak byli pijani – to byli to Polacy czy Rosjanie. Jest to taka nasza bieda, nie możemy mówić, że tego nie zauważamy.

Fot. unsplash.com


Ludzie nie zarzucają Wam, że „karmicie i wspomagacie pijanych”?

– Wiele osób próbuje kwestionować nasze działania i przywołują właśnie ten argument. Od momentu otwarcia Domu Nadziei badamy trzeźwość przychodzących tu ludzi, żeby zachować komfort i porządek. Jakbyśmy wpuścili tu 50 pijanych, to byśmy tego nie opanowali, to przecież zamknięta przestrzeń. Ale nikt nie odchodzi od nas głodny. Nawet jak jest pijany, to dostaje kanapki na wynos. I mówimy mu, że jak wytrzeźwieje i będzie w lepszym stanie to może do nas wrócić.  Mamy alkomat, ale zrezygnowaliśmy z kryterium 0,0%, bo niektórzy nigdy go nie osiągną. 0,5 promila to taka granica powyżej której nie wpuszczamy. Wielu ludzi mówi, że utwierdzamy ich w tym piciu, bo dajemy im pewien komfort. Nie zgadzam się z tym.

Dlaczego?

– Wychodzimy do nich, by ich z tego wyciągnąć, ale wtedy, kiedy oni będą na to gotowi. Widzimy, jak straszna jest to choroba. Nałóg alkoholowy odbiera im wszystko, na końcu odbiera im życie. I w tej ostatniej drodze czasem też im towarzyszymy, organizujemy pogrzeby bezdomnych. Kiedyś mówiłam kard. Krajewskiemu o tych ludziach, którzy kwestionują naszą działalność. I on mówi, że alkoholizm to przecież nasz współczesny trąd. Jezus też szedł do trędowatych, do tych, do których nikt nie chciał pójść. Mamy teraz obok ludzi, których mijamy na ulicy i których w ogóle nie chcielibyśmy widzieć. Wielu wolontariuszy mówi, że wcześniej nie zauważali bezdomnych na ulicach Opola. A teraz widzą, że tu jest Heniek, tam Marcin, a tam Zbyszek. My ich znamy. Przejście Krakowską, główną ulicą Opola, to czas spotkań z naszymi znajomymi. Zamieniamy z nimi kilka słów. Oni nas znają i tu przychodzą, stali się nam bliscy. Trzeba odwagi w przełamaniu tych stereotypów. Jasne, że jest w nas lęk. Pijany może być agresywny, może coś nam zrobić, ten lęk jest naturalny. Zawsze trzeba być ostrożnym i uważać. Ale trzeba przełamać własny lęk, obawy i wyjść ku drugiemu człowiekowi. Trzeba rozbudzić w sobie pragnienie spotkania z drugim człowiekiem.

>>> „Elegia o bidokach”: doświadczenie pokolenia Y

Czyli pomaganie bez warunków wstępnych. Najpierw podstawowe potrzeby, a potem można zastanowić się nad warunkami.

– To jest bardzo długi proces. Mamy osoby, które wyszły lub wychodzą z bezdomności. Działamy kilka lat, więc widzimy, że to nie dzieje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeden detoks i już jest dobrze – to tak nie działa. Czasami jest wiele detoksów, wiele terapii. Ale każdy okres w trzeźwości budzi w nich pragnienie lepszego życia. Chcemy budzić w nich to pragnienie – nie przez wywoływanie zmiany, ale przez obudzenie nadziei na lepsze życie. Stąd nazwa ośrodka – Dom Nadziei. To właśnie tej nadziei im często brakuje. 

Ta nadzieja z nazwy domu jest nam teraz szczególnie potrzebna.

– To jest też dom takiej nadziei dla nas, bo my ją nie tylko dajemy, ale też bierzemy. Nasi podopieczni są różni. Wiemy, że kryterium trzeźwości jest dla nich często trudne. Ale się starają. Choćby taki Mateusz – gdy chce przyjść i coś zjeść to prawie w delirkę wpada, już na tym jednym piwie jedzie, żeby móc tu wejść. Widać, jak bardzo mu zależy, żeby tu być. Codziennie przychodzi tu ok. 60-80 osób.

Fot. unsplash.com


Historie przychodzących tu ludzi muszą być poruszające, choć pewnie nie są łatwe.

– Rysiu żył na ulicy. Znaliśmy go jeszcze z czasów, gdy robiliśmy sobotnie śniadania przy kościele franciszkanów. Pamiętam, jak przyszedł na wigilię, którą organizujemy zawsze organizujemy w domu biskupa Andrzeja. Pierwsza taka wigilia, prawie setka osób bezdomnych i potrzebujących. I wśród nich dziecko, mały chłopczyk. Biskup mówi: „Skąd tu się wzięło dziecko?”. Odpowiadam, że „nie mam pojęcia, pierwszy raz widzę tego chłopca”. Podeszłam więc do tego pana i zapytałam, kim jest ten chłopiec. Mężczyzna odpowiedział, że to jego syn. Chłopiec był w tym czasie w szpitalu, dostał przepustkę i ojciec wziął go na kilka godzin na tę wigilię. Pytam, gdzie ten chłopczyk mieszka na co dzień. I słyszę, że w domu dziecka i że ten pan ma trójkę dzieci. Ich matka zmarła dwa lata temu. On zaczął pić i dzieci mu odebrano. Ograniczono mu prawa rodzicielskie. Mógł się z nimi kontaktować, ale nie mógł ich brać do siebie, mieszkał przecież pod mostem.

Dla dzieci dom dziecka jest na pewno lepszym miejscem do życia ni most czy ulica.

– Przez rok ten pan do nas przychodził, widzieliśmy go w różnych sytuacjach z tymi dziećmi. Dla nich to na pewno nie były łatwe doświadczenia, mają ogromne poczucie wstydu. Jak przyprowadził ich na spotkanie  zokazji Światowego dnia Ubogich, gdzie były media, to dla nich to było straszne. Zbliżała się kolejna wigilia. Zadzwonił do mnie proboszcz z gminy pod Opolem. Powiedział, że ma warunki i chętnie przyjąłby na święta kilku bezdomnych. Myślałam i wpadłam na to, żeby wysłać tam tego pana z dziećmi. Mieliby szansę na wspólne spędzenie świąt. Rysiu i proboszcz zgodzili się. I Rysiu pojechał do domu dziecka prosić o zgodę na wzięcie dzieci na święta spędzane na plebanii. I oczywiście zgody nie dostał. Spotkałam się z dyrektorką domu dziecka. Porozmawiałyśmy i napisałam oficjalne pismo z prośbą, by ojciec mógł wziąć te dzieci na święta. I mężczyźnie udało się dostać dzieci na wigilię i na dwa dni świąteczne.

Prawdziwa opowieść wigilijna!

– Ale potem dzieci wróciły do domu dziecka, a Rysiu wrócił pod most… Pamiętam, ile to emocji wywołało w tym księdzu: „Nie funduj mi już takich emocji. Ja ich odwiozłem do domu dziecka, jego pod most, a sam wracam na wygodną plebanię. Ja już tego robić nie będę” – mówił. Ale potem ksiądz stwierdził, że ten pan mógłby zamieszkać w mieszkaniu na jego plebanii. I faktycznie, w styczniu Rysiu zamieszkał na plebanii, rozpoczął pracę, dzieci mogły do niego przyjeżdżać na weekendy. Ale potem zaczęła się pandemia i nasz Rysiu popłynął… Wyjechał i zaczął pić. Po którymś ciągu alkoholowym chciał wrócić, no ale to tak nie działa w czasie pandemii. Zastanawialiśmy się, jak mu pomóc, a jednocześnie postawić też jakieś kryterium – żeby wiedział, że nie może wciąż zapijać i wracać. Postanowiliśmy mu warunek, że musi iść na terapie zamkniętą. Przez dwa miesiące burzył się, przychodził, narzekał, że jest pokrzywdzony przez cały świat. Mówię mu: „Weź się w garść, idź na te terapię, to jest jedyna droga powrotu”.

Posłuchał?

– W końcu pojechał do Branic, odbył terapię i od lipca zeszłego roku jest po terapii. Wrócił na swoją plebanię, jest tam teraz zatrudniony już jako pracownik gospodarczy. Jego zaangażowanie jest wielkie, ale fajne jest też zaangażowanie parafian. Dla tych ludzi jest to już swój Rysiu. „On nie jest bezdomny, on jest nasz” – mówią. To jest droga do wyjścia. Nie chodzi o stworzenie schroniska na 100 osób, ale chodzi o stworzenie wspólnoty, która przyjmie osobę. Środowiska, które zatroszczy się o to, żeby człowiek poczuł swoją wartość. Poczuł się częścią jakiejś społeczności. Rysiu teraz tam jest pracuje. Relacje z dziećmi są trudne, to nastolatkowie. Przeszłości nie da się od tak naprawić. Rysiu się teraz stara, ale widzimy, jak długi to jest proces. Trzy tygodnie temu zawiozłam tam kolejnego pana. Darek bardzo nam pomaga, zaangażował się, zatrudniliśmy go na pracach społeczno-użytecznych. Powoli wychodzi na prostą, co rusz są upadki, ale jesteśmy w drodze. Wierzę, że to ma sens. Ksiądz przyjął Darka, on teraz czeka na terapię. Zaczyna ją pod koniec maja. Mieszkał gdzieś tam w piwnicy. Motywacja do niepicia – żadna. Niedziele były dla niego najgorsze, wtedy nasz dom jest zamknięty i on nie miał co ze sobą zrobić, więc pił. Wytrzeźwiał do wtorku i znów do nas przychodził. Zamieszkał na tej plebanii i czekamy, jesteśmy z nim w tej walce. Musimy czasem stawiać mu wymagania, bywam, więc wredną jędzą, która „znowu się czepia” (śmiech).

Fot. cathopic.com


Ważne są tu relacje. Gdy rozmawialiśmy z ludźmi z Domu Nadziei to mocno podkreślali, że wolontariusze i podopieczni są rzeczywiście blisko.

– Myślę, że udało nam się stworzyć rzeczywiście dom. To ogromna zasługa Pana Boga. Owszem, mamy tu tylko jadalnię, kuchnię, łazienkę i nic więcej. Ale jest to dom w znaczeniu takiej wspólnoty osób. Bardzo nam na tym od samego początku zależało. I myślę, że naszym marzeniem jest stworzenie w przyszłości domu, w którym moglibyśmy zamieszkać z bezdomnymi. Wyzwaniem była dla nas zima. Normalnie działamy w ciągu dnia. Zimą były mrozy do minus 15. Kiedyś po sobotnim śniadaniu zastanawialiśmy się, jak bezdomni przeżyją te mroźne noce. Wiemy, że niektórzy z nich śpią na klatkach czy pod mostami. Zaprosiliśmy ich wieczorem, zrobiliśmy ciepłą kolację. I tak ciągnęliśmy przez dwa tygodnie tych największych mrozów. Najpierw kolacja plus film do północy, potem do trzeciej. A potem chłopacy mówią, że to bez sensu tak wychodzić w środku nocy. A że mieliśmy koce i ogrzewanie podłogowe to stwierdziliśmy, że można tu spać. Na drugi dzień pojechałam do sklepu i kupiłam pompowane materace. Kolacje w czasie mrozów były dobre. Spaghetti bolognese, raz nasza wolontariuszka kupiła pstrąga łososiowego z ziemniaczkami… I pizza. Asia przyszła z mężem, policzyła ile jest osób i zamówiła pizzę. Powiedziała mi, że jej mąż ma urodziny i powiedziała mu, że „zrobi mu urodziny, jakich nigdy w życiu jeszcze nie miał”. On chyba do końca nie wiedział, że jest sponsorem tej kolacji!

Jałmużnę często kojarzymy tylko z pieniędzmi. A Siostra pokazuje, że ona ma znaczeni szersze znaczenie.

– Jałmużna to jest oddawanie Bogu tego, co sami od Niego otrzymujemy. Oddajemy całych siebie – swoje talenty, predyspozycje, wszystko to, czym możemy służyć drugiemu człowiekowi. Na końcu są pieniądze, na końcu są słowa, to tylko jedna cząstka.

Chyba najprościej po prostu dać pieniądze.

– Tej formy jałmużny bym nie przekreślała. Ktoś może być na takim etapie, że dla niego szczytem wszystkiego i granicąjego możliwości będzie to, że np. da stówę na jakiś cel. To będzie jedyne, na co go dzisiaj stać. Każdy jest w drodze i może z czasem taka osoba otworzy się bardziej.

Katedra w Opolu Fot. pixabay.com


Jest siostra także pielęgniarką w szpitalu. Ta wiedza medyczna bardzo przydaje się w Domu Nadziei.

– To są ciężkie przypadki. Oni często nie chcą się leczyć. Trochę lepiej jest już z opatrunkami. Jak ktoś ma rany, to przychodzi, mają już do nas trochę zaufania w tej sprawie. Opatruję nie tylko ja, ale też Mariusz. Choć nie jest medykiem, to świetnie sobie radzi. Woła mnie tylko do najtrudniejszych przypadków. Mamy polowe warunki, ale jakoś sobie radzimy.

Cięższa jest służba tutaj czy służba w szpitalu?

– To są dwie różne służby. W szpitalu wszystko jest poukładane, każdy wie, co ma robić. Natomiast tutaj jest dużo spontaniczności. Nigdy nie wiemy, kto i z jakimi potrzebami przyjdzie, czego będzie od nas potrzebował. Myślę, że tutaj musimy wykazać się dużą kreatywnością. Czasem jeździmy w różne miejsca, by szukać bezdomnych i potrzebujących. Ostatnio poznaliśmy pana Marka. Jego znajomy zgłosił nam, że ma znajomego z niepełnosprawnością, który jeździ na wózku i mieszka na pierwszym piętrze w zadłużonym mieszaniu. Spał na takiej połamanej wersalce. Zorganizowaliśmy mu łóżko szpitalne, żeby było mu łatwiej przesiadać się na wózek. I mu się udało cały pokój nawet posprzątać, tak go zmotywowaliśmy. Jedno łóżko zmobilizowało go do zmiany życia!

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze