Fot. z arch. s. Sylwii

Siostra Sylwia: mówili mi, że albo wysadzę zakon, albo mnie z niego wywalą [ROZMOWA]

Jak to jest opuścić zakon w okresie postulatu, by później do niego wrócić? Który ze ślubów zakonnych (czystość, ubóstwo, posłuszeństwo) jest najtrudniejszy? Czy w dzisiejszych czasach warto w ogóle być zakonnicą? O tym z siostrą Sylwią, serafitką, rozmawia Antoni Jezierski. 

Antoni Jezierski (misyjne.pl): Kim była ta młoda dziewczyna, zanim stała się siostrą Sylwią? Jakie miała priorytety? 

Siostra Sylwia: – Wow, takiego pytania się nie spodziewałam (śmiech). Boję się, co tam dalej przygotowałeś! Miałam na imię Agnieszka – takie mam imię ze chrztu. Wychowywałam się z dwojgiem braci i długo wyczekiwaną siostrą. Do podstawówki chodziłam w Gdyni. Jakie miałam priorytety? Na początku nie miałam żadnych. Wiem, że z powodu różnych moich braków nakładałam na siebie wiele masek. Choć babcia nauczyła mnie modlitwy, a z rodzicami chodziliśmy do kościoła, to jednak nie miałam bliższej relacji z Bogiem – On po prostu sobie był. I ja sobie byłam. Nie miałam wtedy zbyt wielu przyjaciół. Robiłam to, co robili inni. Żeby zaistnieć. Różne rzeczy się wtedy robiło – tu trzeba zrobić „piiii” (śmiech). Nie wiedziałam, że idę złą ścieżką. Żyłam z dnia na dzień. Wychowywało mnie podwórko. Sytuacja trochę zmieniła się, kiedy moi rodzice dołączyli do Ruchu Światło-Życie. Wtedy nowe wartości zaczęły wnikać do naszego domu. 

>>> Czym osoby konsekrowane mogą zaskoczyć świat?

Jak to wpłynęło na Twoje życie?

– Jeździło się z rodzicami na rekolekcje, by później wracać do tego samego życia. Pamiętam, że ze znajomymi zwiewaliśmy z lekcji. Widziałam, jak staczają się moje koleżanki. Narkotyki, miękkie i twarde, tak to wtedy wyglądało. I chociaż ja za tym nie poszłam, to cały czas byłam tam z moimi koleżankami. Po latach myślę, że Boża opatrzność nade mną czuwała. Pamiętam, jak któregoś razu po takim wyjściu (na którym „różnie” się działo) wracałam do domu i poczułam w sobie, że mam dość takiego udawania – że takie życie nie jest moje. Czułam, że coś jest nie tak. Zaczęłam krzyczeć do Boga, żeby zrobił coś ze mną, bo już nie dam rady. Wróciłam do domu. Moi rodzice nie zauważyli, że coś było nie tak. Oboje pracowali. Musiałam wyrzucić z siebie wszystko, co dusiłam w sobie. Po tym wszystkim poczułam jednak ogromny pokój – coś nie do opisania. Poczułam, że coś we mnie zaczyna się zmieniać. Widziałam później, jak przestało mi zależeć na tym, by innym się przypodobać. 

Fot. Antoni Jezierski/Misyjne Drogi/misyjne.pl

Jak odkrywałaś swoje powołanie? To był moment – decyzja chwili, czy raczej powoli, stopniowo?

– Święty Paweł spadł z konia – „walnęło go”. Ja zawsze mówię, że mnie też musiało walnąć. Musiałam mieć dowód, że Bóg chce mnie, bo w życiu nie chciałam być siostrą zakonną. Chciałam mieć męża, dzieci, studiować na AWF-ie, chciałam być nauczycielką…

To ostatnie się udało.

– Haha, no tak, po latach (śmiech). A jak to się stało, że Bóg mnie powołał? Sama się zastanawiam. I że tyle lat ze mną wytrzymuje… Ważnym momentem dla mnie były na pewno rekolekcje oazowe, na które pojechałam w wakacje. Była tam siostra zmartwychwstanka, która głosiła nauki. Jak się nazywała? Co mówiła? Kompletnie nie pamiętam. Wiem natomiast, co stało się chwilę później. Podczas adoracji siedziałam w ostatniej ławce. Zespół śpiewał piosenkę „Tak mnie skrusz”. Po chwili zaczęły mi płynąć łzy. Były wtedy dwie Agnieszki – jedna płakała, a druga pytała: „Ale co Ty robisz? Przecież nic się nie dzieje”. Przepłakałam całą adorację. Czułam, że coś we mnie się dzieje, ale jeszcze wtedy nie myślałam o życiu zakonnym.

>>> Wszystko bierze się od Chrystusa, czyli biblijne fundamenty życia zakonnego 

Czy to był ten moment „spadnięcia z konia”? 

Jeszcze nie. Taki moment nadszedł, kiedy pojechałam na rekolekcje dla dziewczyn do Poznania. Tam zobaczyłam również, jak pracują siostry. Zobaczyłam dzieci, którymi siostry się opiekowały. W oczach tych dzieci było niesamowite szczęście i radość. „Domu nie mają, rodziców nie mają, a są szczęśliwe” – pomyślałam wtedy. Później była adoracja w kaplicy. Wtedy po raz pierwszy w moim sercu pojawił się taki głos: „Pójdź za mną, chcę żebyś była siostrą zakonną”. Pomyślałam: „Nie wiem, o co Ci chodzi, ale no dobra”. Po powrocie zrzuciłam to wszystko w podświadomość. Broniłam się. Ja jestem taka, że muszę mieć namacalny dowód. W międzyczasie zdałam maturę i poszłam na studia na AWF. Pan Bóg jednak dawał mi znaki. To były konkretne osoby i sytuacje, nawet ludzie, którzy zaczepiali mnie na ulicy. I tak to po roku na AWF-ie wstąpiłam do sióstr Serafitek.

Fot. z arch. s. Sylwii

Jak zareagowali Twoi bliscy na tę wiadomość? 

– Pamiętam, że zaprosiłam rodziców i rodzeństwo na kolację. No i przyszedł ten moment, kiedy jakoś wydusiłam z siebie: „Wstępuję do zgromadzenia”. Cisza. Moi rodzice nie byli w stanie nic powiedzieć. Musieliśmy to wszyscy jakoś przetrawić. Moja babcia powiedziała mi, że „albo wysadzę ten klasztor, albo mnie z niego wywalą” – swoją drogą ostatnio przypomniałam jej tę sytuację (śmiech). Pamiętam też, jak jeden z moich braci, żeby odwieść mnie od mojego pomysłu, namawiał nawet chłopaków, żeby mnie podrywali (śmiech). Ale już zdania nie zmieniłam.

Jak wyglądały Twoje początki w zgromadzeniu?

– U nas na początku jest rok kandydatury. Dziewczyna przygląda się zgromadzeniu. Mamy już wtedy trochę zajęć – historię zgromadzenia, liturgikę i trochę teologii. Po roku zaczyna się postulat, kiedy dostajemy „sukienki”. I ja poszłam do tego postulatu. Wtedy też przeprowadza się badania psychologiczne. Te badania mnie podłamały. Byłam wtedy bardzo zamkniętą osobą. Pamiętam, że poszłam do siostry prowincjalnej i powiedziałam jej, że jednak chcę odejść. I odeszłam. Siostra prowincjalna powiedziała mi jednak: „Dla ciebie zawsze będzie otwarta droga”. Spakowałam walizki i pojechałam pociągiem do domu. 

>>> Brat zakonny, czyli kto?

Co stało się później? To musiał być trudny czas w Twoim życiu.

– Ze swoimi myślami zostałam zupełnie sama. Pamiętam, jak wieczorami leżałam i płakałam. Moim największym pocieszeniem była moja młodsza siostra, która miała wtedy pięć lat. Przychodziła do mnie i trzymała mnie za rękę. Była moim balsamem. W tamtym czasie zastanawiałam się, czy nie wejść w związek z jakimś chłopakiem, bo miałam wcześniej kilka takich relacji. Pan Bóg jednak miał swoje dojścia. To było dziewięć miesięcy, w czasie których On dawał mi ludzi, którzy pomogli mi podjąć ostateczną decyzję. 

Brzmi trochę jak taka duchowa ciąża.

– Po latach uświadomiłam to sobie. Musiałam narodzić się na nowo. To był czas wielu dobrych doświadczeń. Zrozumiałam też, że muszę sobie przebaczyć. Najważniejsza była dla mnie spowiedź na Jasnej Górze, kiedy wyrzuciłam z siebie wszystko. Powiedziałam wtedy o moim życiu, o moich wahaniach. A ksiądz, po tym jak mnie wysłuchał, wyszperał obrazek Jezusa Miłosiernego i mówi do mnie tak: „Tu masz obrazek. Tam jest adoracja. Idź przed Najświętszy Sakrament i podejmij decyzję: «tak» lub «nie»”. I poszłam. Jak tylko rozsunęłam drzwi i uklęknęłam – już byłam Jego. Taka Miłość, taka radość wypełniła moje serce, że powiedziałam wtedy: „Tak, jestem cała Twoja”. Wtedy nastąpiła największa metamorfoza w moim życiu. Od tego momentu stałam się bardziej otwarta, byłam bardziej dla ludzi. Nie wiedziałam, co się ze mną stało. Przyjechałam na rekolekcje do Serafitek i powiedziałam: „Chcę wrócić. To jest moja decyzja”. No i wróciłam na kolejny rok postulatu. Później zaczęłam nowicjat. Otrzymałam wtedy nowe imię i habit. I po dwóch kolejnych latach składałam pierwsze śluby. 

Fot. z arch. s. Sylwii

O te śluby też chciałem zapytać. Składałaś śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa? 

– Tak. Jesteśmy na regule świętego Franciszka.

A możesz powiedzieć (takim prostym językiem), jak te śluby „działają”? Przecież wyrzekasz się tego, co ludzie uważają za podstawę swojego funkcjonowania. Ale czy to jest jakaś wymiana? 

– Ślub ubóstwa – jeśli czegoś potrzebuję, to muszę o to poprosić. Ale jestem też „u Boga”. Wszystko, co mam, mam „u Boga”. To jest główna idea. Nic nie jest moje, wszystko jest Jego, On mi to daje. Ślub czystości – wyrzekam się tego, że będę miała małżonka i własne dzieci. Ale gdybym ja miała zliczyć wszystkie dzieci, jakie mam teraz… To rodzicielstwo duchowe jest ogromną łaską. No i jest jeszcze ślub posłuszeństwa.

A który ze ślubów jest najtrudniejszy? Czy to właśnie ślub posłuszeństwa?

– Bingo! Chociaż na samym początku myślałam, że jest najprostszy. Musisz być posłuszny temu, gdzie masz iść. Czasami ci się wydaje, że nie dasz rady. Ale idziesz. Ja przez całe życie zakonne nigdy nie powiedziałam „nie”. Zawsze byłam posłuszna. Posłuszeństwo czyni cuda. Nawet wtedy, kiedy go nie rozumiesz. Boli, jak cię przenoszą po latach, ale po czasie myślisz: „Boże, Ty wiedziałeś, co robisz”.

Często patrzymy na osoby konsekrowane i myślimy, że my (świeccy) mamy coś, czego one nie mają. A czy Wy też macie coś, czego my nie mamy? Czy warto być zakonnicą? 

– Kiedyś jeden z moich bardziej zbuntowanych podopiecznych ze świetlicy zapytał mnie, po co zostałam zakonnicą. Powiedziałam wtedy do niego: „Ej, chyba pierwszy raz ktoś mnie o to zapytał. Powiem ci, że ja naprawdę jestem szczęśliwa. Dzięki za to pytanie!”. Wiesz, Pan Bóg spełnia marzenia – nawet takie, których sobie nie wyobrażasz. Ja bym w życiu nie była w tylu miejscach. Spełnia nawet marzenia z dzieciństwa. Całe życie chciałam martensy i dostałam… na śluby wieczyste (śmiech). Myślę, że wszystko, co dostałam oddają te słowa z Pisma Świętego: „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,29-31).

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze