Sonia Świacka: umarłam dla alkoholu, ale żyję dla wielu innych rzeczy [ROZMOWA]
– Ks. Jan Twardowski napisał, że jak Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno. I czasem boli to, że drzwi się zamkną na chwilę, ale nie umieramy. Umarłam dla alkoholu, ale żyję dla wielu innych rzeczy, których wcześniej nie zauważałam – mówi Sonia Świacka.
Sonia od ponad 10 lat jest trzeźwa. Kreuje markę unikalnej odzieży i akcesoriów z chrześcijańskim przesłaniem „Bóg wie co” oraz pracuje dla firmy Bgood, która również zajmuje się akcesoriami, odzieżą i biżuterią z chrześcijańskim akcentem.
Justyna Nowicka: W Adwencie mówimy o prostowaniu ścieżek. Tobie udało się trochę wyprostować swoją życiową ścieżkę. Pozostanę w metaforze drogi. Czy Twoje uzależnienie od alkoholu można uznać za życiowy zakręt?
Sonia Świacka: – Czy to był mój życiowy zakręt? To był cały splot. Myślę, że to moje uzależnienie było związane z brakiem poczucia własnej wartości. Brakiem świadomości, że jestem wyjątkowa taka jaka jestem. I w związku z tym chciałam upodobnić się do innych, aby zyskać aprobatę, aby być lubianą, czuć się częścią grupy i wreszcie – aby być kochaną. W efekcie stworzyłam jakiś sztuczny wizerunek siebie, który wydawał mi się fajny.
I rzeczywiście życie towarzyskie u mnie kwitło, czułam się w tym spełniona. Ale poświęcałam na to tak wiele czasu, że okazało się, iż w moim życiu nie ma harmonii. Kiedyś byłam na szkoleniu zawodowym i coach zadał pytanie o to, jakie mamy obszary życia. I wtedy zobaczyłam, że oprócz życia zawodowego i towarzyskiego, w których świetnie się poruszałam, były też zupełnie przeze mnie zapomniane, jak na przykład życie duchowe albo zdrowie fizyczne. Niektóre obszary życia jakby zupełnie dla mnie nie istniały.
A jak wyglądał ten ideał? Obraz fajnej osoby?
– Myślę, że stworzyłam sobie w dzieciństwie w głowie taki model „fajnej osoby” – że to osoba, która pije, imprezuje, jest przebojowa. Imponowali mi starsi koledzy, którzy pili ukradkiem, myślałam, że jest to naprawdę fajne. Później przez wiele lat imponował mi tata, zwłaszcza kiedy rozwijałam się na drodze zawodowej. Mój tata był i jest przedsiębiorczy i bardzo utalentowany w tym kierunku, a przy okazji jest duszą towarzystwa. I też chciałam taka być. A do tego mam w sobie coś takiego, że jeśli za coś się wezmę, to się temu bardzo mocno oddaję, wchodzę w to całą sobą. I tak też cała weszłam w życie towarzyskie.
I jak długo trwało to imprezowanie „na maxa”?
– W zasadzie zaczęło się od marihuany jeszcze w liceum, więc miałam mniej więcej 16 lat. Od 10 lat trzeźwieję.
Powiedz, w jaki sposób zorientowałaś się, że picie alkoholu czy zażywanie innych środków to problem?
– Zacznę od początku. W tamtym czasie interesowałam się kulturą Indian północnoamerykańskich. W ich wierzeniach Bóg jest stworzycielem, dlatego też zanoszą intencje do Boga. I ja też zaczęłam robić w ten sposób. Chociaż wydawało mi się, że ja nie potrzebuję Boga o nic prosić, wszystko jest fajnie, wszystko mam, jest super. Zupełnie nie wiedziałam, czego mi brakuje, co się ze mną dzieje. Nie miałam wglądu w siebie.
Aż uświadomiłam sobie, że jest taka rzecz, która mi doskwierała. To towarzyszący mi od dziecka lęk przed końcem świata, przed nieistnieniem. Ale zupełnie nie wierzyłam, że on może odejść. Po pierwsze wierzyłam, że każdy ma taki lęk, bo to jest po prostu przerażające. Po drugie uważałam, że to jest integralna część mnie i już. Ale poprosiłam Boga o zabranie tego lęku. I zdziwiłam się bardzo, kiedy Bóg mi ten lęk zabrał. To mnie jakoś zachęciło i zaczęłam Boga prosić o więcej. Bo kto by nie chciał dostać takich „cudów”? I tak raz na miesiąc zaczęłam Boga o coś prosić. I prosiłam za moją rodzinę, innym razem za chorego wujka… Co ciekawe, wujek był bardzo poważnie chory na raka, a dziś chyba jest najzdrowszy z całej rodziny. Więc z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że Bóg wysłuchuje próśb.
>>> Świąteczne spotkania dla osób w kryzysie bezdomności i ubóstwa [CO, GDZIE, KIEDY]
Kiedyś uważałam, że lepiej jest, kiedy nie proszę, ponieważ przede wszystkim nie chciałam nikomu robić kłopotu, a już na pewno nie Panu Bogu. Ale usłyszałam od pewnego człowieka, że proszenie o pomoc jest wyrazem pokory. I ja do dziś pamiętam to jedno zdanie.
W końcu skończyły mi się te intencje i zastanawiałam się, o co teraz mogę poprosić. I pomyślałam, że może poproszę o to, żebym przestała szkodzić swojemu organizmowi alkoholem i środkami psychoaktywnymi. Gdzieś już wtedy przeczuwałam, że mój tryb życia nie jest najzdrowszy. Ale nie miałam świadomości, jak poważna jest sytuacja.
A jak poważna była?
– Mój organizm przestał tolerować alkohol. W procesie uzależnienia jest tak, że człowiek się szybko upija. Później organizm się uodparnia i ma się przez wiele lat tzw. mocną głowę. Potem w chronicznej fazie uzależnienia wątroba zaczyna słabiej tolerować alkohol i wystarczy, że wypije się trochę alkoholu i już jest się pijanym. I tak było ze mną. Zaczęłam się dziwnie czuć, ponieważ „trochę” napiłam się wina i już bełkotałam, nie mogłam normalnie mówić, nie mogłam się wypowiedzieć.
Około 10 lat temu była noc, podczas której po raz ostatni się napiłam. Mieszkałam wtedy w Krakowie i byliśmy na parapetówce u mojej przyjaciółki, w jej pięknym lofcie. I tam piliśmy na pewno wódkę, być może coś jeszcze. I tyle pamiętam. Okazało się, że znaleźli mnie leżącą w ubraniach gdzieś pod prysznicem. Straciłam świadomość. Nie mogli mnie dobudzić. Wynieśli mnie z mieszkania, włożyli do taksówki. Zawieźli mnie do domu. Mieszkałam wtedy z siostrą i przyjacielem. Tam położyli mnie na ziemi, bo już nie mieli siły mnie nieść. Nic oczywiście nie pamiętam. Obudziłam się rano i myślałam, że umrę. Tak źle się czułam. Byłam cała struta. Miałam syndrom odstawienia. Ale czułam to praktycznie w każdy weekend, zwłaszcza, że piłam już wtedy dwa, trzy dni z rzędu.
Pamiętam moją myśl: to już chyba koniec. Czułam, że jest gorzej niż normalnie. Praktycznie nie mogłam oddychać. Myślałam, że zaraz po prostu „wykituję”. Szybko napisałam SMS-a do koleżanki, z którą pracowałam i z którą razem chodziłyśmy na czekoladę, ponieważ ona nie piła alkoholu.
>>> Zielone światło jak puste miejsce przy stole [REPORTAŻ Z GRANICY]
Rozmawiałyśmy o sprawach duchowych, mnie to wtedy bardzo ciekawiło. Ona opowiadała mi o Jezusie i o tym, jak On dzisiaj działa cuda w życiu ludzi. Ja jej za to opowiadałam, jak to wygląda u Indian północnoamerykańskich. Nawet znajdowałyśmy podobieństwa. I do niej właśnie napisałam: „Pomódl się, bo umieram”. Dostałam od niej potwierdzenie, że się modli. Poczułam się lepiej. Ale fakt faktem – praktycznie minęłam się ze śmiercią.
I wtedy zapaliła ci się czerwona lampka?
Jeszcze nie do końca. Później zadzwoniła koleżanka z imprezy, by zapytać, jak się czuję. Czułam się podle. I wtedy ona zadała pytanie, które mnie naprawdę wkurzyło: „Czy może myślałaś o tym, żeby zrobić sobie przerwę od alkoholu na rok?”. Wcześniej już słyszałam takie teksty i zawsze byłam bardzo zdenerwowana, że ktoś sugeruje, że mam jakiś problem. Uważałam, że jeśli będę chciała, to nie będę piła przez rok i tyle.
I kiedy dłużej z nią rozmawiałam, to w pewnym momencie chyba weszło mi na ambicje i powiedziałam: „Co? Ja nie dam rady?” No i tak się skończyło, że przyszła moja siostra i przyjaciel i oznajmiłam im uroczystym tonem: „Ja, Sonia, od teraz nie wezmę alkoholu do ust przez rok. Zobaczycie, że dam radę”. Napisałam też wpis na Facebooku, który do dziś widnieje.
Dziś myślę, że Bóg jest miłosierny i prowadził mnie do tego, żebym z tego wyszła nie tak, żeby mnie upokorzyć, bo gdyby mi pokazał jaka naprawdę wtedy byłam, to załamałabym się. Nie byłabym w stanie tego udźwignąć. Ale On prowadził mnie małymi krokami, czasami opierając się na mało realistycznych powodach, na przekonaniu, że jestem tak bohaterska, że potrafię nie pić przez rok. Też przez terapię pokazywał mi, ile we mnie było pychy, ile fałszywego obrazu siebie, życia w iluzji. I do tej pory cały czas to odkrywam.
Czyli w zasadzie na terapii zorientowałaś się, że jesteś uzależniona?
– Tak. Wcześniej naprawdę do końca nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przeszłam dwuletnią terapię dla uzależnionych. I to było dla mnie bardzo ważne. Dzięki temu teraz mogę być trzeźwa. Gdybym tego nie zrobiła, to myślę, że już tysiąc razy sięgnęłabym po alkohol. Myślałabym, że od jednej lampki wina nic mi się nie stanie. Albo że jestem już odporna i mogę kontrolować picie. Ale dzięki wiedzy zdobytej na terapii wiem, że po prostu nie mogę pić.
Był taki moment, że mocno weszłam w terapię i ona stała się dla mnie wyrocznią w myśleniu o sobie, o świecie. Ale później zdałam sobie sprawę z tego, że dla mnie wiedza powinna być w służbie Duchowi Świętemu, a nie odwrotnie. To znaczy, że moje życie nie może być podporządkowane tylko wiedzy. Dlatego, że żadna wiedza na tym świecie nie może być perfekcyjna. Ważny jest rozum, ale ważny jest też ten wewnętrzny głos, głębokie przekonanie. Ale uwaga, ten wewnętrzny głos musi być też w zgodzie z rozumem, z wiedzą, którą posiadam.
>>> Betlejemskie Światło Pokoju już w Polsce! [GALERIA]
Ale kiedy do wszystkiego podchodziłam tylko rozumowo, to nie czułam, że żyję pełnią życia. I dopiero we współpracy z Bogiem i z zaufaniem, że On mnie prowadzi, że czasami też przez innych ludzi pokazuje mi, że „to jest to”, czuję, że żyję naprawdę.
Dzięki temu, że nie pije, odkrywam wciąż wiele sposobów na umilenie sobie czasu. Otwierają się przede mną nowe ścieżki. Ks. Jan Twardowski napisał, że jak Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno. I czasem boli to, że drzwi się zamkną na chwilę, ale nie umieramy. Umarłam dla alkoholu, ale żyję dla wielu innych rzeczy, których wcześniej nie zauważałam, bo zwracałam uwagę tylko na to, żeby sobie wypić i mieć humorek.
To brzmi trochę mniej fajnie niż imprezy. Praca nad sobą, trud, odkrywanie prawdy, która może nie zawsze jest kolorowa…
– Dziś jest bardzo fajnie, bo nie boję się tego odkrywania. Wiem, że Bóg mnie kocha taką jaka jestem. I nie szkodzi, że nie jestem doskonała i dla Niego zawsze jestem superbohaterem. Jestem wspaniałą, piękną, dobrą Sonią. W Jego „głowie” właśnie taka jestem i wierzę, że mnie prowadzi do urzeczywistnienia tego Bożego marzenia. Tylko ja po prostu muszę w to uwierzyć. To jest dla mnie prawdziwa wolność. I teraz naprawdę dobrze czuję się w swojej skórze. Niczego nie muszę ukrywać. Kiedyś pracowałam dwa razy więcej niż inni, żeby wszystko było zrobione perfekcyjnie, żeby nikt nie zauważył, że może mam jakiś problem, że wszystko ze mną jest w porządku.
Nie musiałam i nie muszę stawać się osobą inną niż jestem. Nie musiałam i nie muszę wyzbywać się moich cech, ale powinnam oczyścić i zaangażować je do dobrych rzeczy. Moja pasja, kreatywność czy robienie szalonych rzeczy – to nie musiało zniknąć – ale może być wykorzystane do dobrych rzeczy. Najbardziej szalone rzeczy robię teraz z Bogiem. I wiesz co? One mało tego, że są szalone, to jeszcze przynoszą owoce.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |