Tośka Szewczyk: Kościół to mój dom. Nikt mnie z tego domu nie wyrzuci [ROZMOWA]

– Jestem w Kościele, w moim domu – ale w przedsionku. Przedsionek jest bezpieczniejszy. Jest w nim pełno „niepasujących” – ale przez to, że wszyscy nosimy rany, staramy się dostrzegać siebie nawzajem. Smutne, że w przedsionku jest najbezpieczniej. A jednocześnie przedsionek pozostaje częścią domu – mówi Tośka Szewczyk.

Justyna Nowicka: Znam wiele osób, które – próbując dla siebie znaleźć miejsce w Kościele – budują sobie takie własne grono, z którym czują się dobrze. To jest dla nich Kościół. A Pani myśli o Kościele bardziej jako o wspólnocie, czy o instytucji?

Tośka Szewczyk: – Staram się nie wykluczać w myśleniu o Kościele żadnego z tych wymiarów. Kościół potrzebuje jakichś ram organizacyjnych (innym pytaniem jest, czy potrzebuje właśnie takich ram, jakie ma dzisiaj). W związku z tym trudno wykluczyć z Kościoła wymiar instytucjonalny – co więcej, myślę, że budowanie instytucji Kościoła również może być dobrą służbą. Jednocześnie instytucja jest martwa i bezduszna tam, gdzie brakuje wspólnoty. Jeśli instytucja traci z oczu ukochanego przez Boga człowieka, przestaje mieć podstawy istnienia. Chciałabym tworzyć wspólnotę z przedstawicielami Kościoła instytucjonalnego. Uważam ich – i tak o nich mówię – za moich braci. Właśnie budowanie wspólnoty było moim celem, kiedy w listopadzie 2023 roku zaprosiłam biskupów do rozmowy przy okazji wysłania Konferencji Episkopatu Polski „talerza skrzywdzonych”. I choć odpisała mi wtedy 1/10 biskupów, to myślę, że z kilkoma z nich udaje się od wtedy budować całkiem niezłą wspólnotę.

Czyli jedno drugiego nie wyklucza, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać. 

– Zarówno wymiar wspólnotowy, jak i wymiar instytucjonalny Kościoła, mogą nieść ze sobą wiele trudu i bólu. Spodziewam się, że każdy (lub prawie każdy), kto jest w Kościele, doświadczył zranień ze strony innych wierzących. Jednocześnie wielu z nas doświadczyło zapewne zranień w kancelarii parafialnej czy kurii diecezjalnej. I choć w obu tych wymiarach możemy zostać poranieni, oba też – jeśli jest w nich miejsce na refleksję i nawrócenie – mogą funkcjonować w służbie Bogu i człowiekowi. Zastanawiam się, czy kiedyś przyjdzie dzień, kiedy te dwa pojęcia – wspólnoty i instytucji – nie będą musiały być sobie przeciwstawiane.

Czy jest Pani w jakiejś wspólnocie albo duszpasterstwie i czy jest to ważne?

– Jestem. Wspólnota mnie pilnuje, stawia do pionu. Nawet jeśli chciałabym sobie czasem opuścić życie z Bogiem i bycie w Kościele, wspólnota sprawia, że tego nie robię. Tam, gdzie mi brakuje siły, tam oni niosą mnie na swoich barkach. Jednocześnie wiem, że miejsce, w którym jestem, jest wspólnotą zdrową – taką, w której szanowane są ludzkie granice, w którym buduje się autonomię każdego z jej uczestników, w którym jest miejsce na informację zwrotną. Każdego zaprosiłabym do takiej wspólnoty. Do takiej, ale nie do każdej. Widywałam niestety też wspólnoty niedojrzałe – takie, w których lider miał autorytet półboga, w których dorosłych ludzi utrzymywano w ich dziecinności (nie w dziecięctwie), w których nie rozwiązywało się konfliktów. Niestety w tym momencie nie umiem już powiedzieć człowiekowi: „Słuchaj, znajdź wspólnotę w swoim mieście, zobaczysz, na pewno będziesz się tam duchowo rozwijać!”. Nie ma w tym temacie żadnego „na pewno”. 

Zdjęcie poglądowe Fot. Justyna Nowicka/misyjne.pl

Nieraz można spotkać się z określeniem Kościoła jako domu. Określenia tego używają chociażby bp Artur Ważny czy kard. Grzegorz Ryś, mówiąc, „wróćcie do domu”, „tu jest wasz dom, nawet jeśli jesteście na progu”. Ale czy można myśleć o Kościele jako o domu, kiedy doświadczyło się w tym domu także zła, przemocy? Czy może Pani powiedzieć, że w Kościele czuje się „u siebie”, bezpiecznie?

– Kościół to mój dom. W tym momencie jestem na takim etapie, w którym postanowiłam, że nikt mnie z tego domu nie wyrzuci. Nie po to współtworzę go od lat, żeby dać się z niego wypchnąć. Nie mogę jednak powiedzieć, że czuję się bezpiecznie. To od ludzi Kościoła usłyszałam, że jestem „influencerką od szarpania się ze zboczeńcami”, że „byłoby jeszcze lepiej, gdyby ksiądz jej dziecko zrobił, a ona wychowała je bez tatusia” i że „ewangelizacja wymaga pokory, a nie sławy w internetach”. Czytałam, że jestem „lewacką cwaniarą”, „bufonką zbyt tępą, żeby pojąć, że zasługi Jana Pawła II są stokroć większe niż jej krzywda”. Zarzuca mi się, że działam dla pieniędzy albo po to, żeby zniszczyć Kościół i księży. Słyszałam też groźby, że jeśli nie odczepię się od Kościoła, to ich autor „zabierze się za mnie jak muzułmanie”. To dlatego powstała metafora przedsionka. Jestem w Kościele, w moim domu – ale w przedsionku. Przedsionek jest bezpieczniejszy. Jest w nim pełno „niepasujących” – ale przez to, że wszyscy nosimy rany, staramy się dostrzegać siebie nawzajem.

Smutne, że w przedsionku jest najbezpieczniej. A jednocześnie przedsionek pozostaje częścią domu. Chrzest daje mi prawo do zadomowienia się w Kościele i nie zamierzam dać sobie tego prawa odebrać. Na ile mam siły, na tyle podejmuję więc pracę na rzecz budowania bezpiecznego Kościoła. Nie spodziewam się, że za swojego życia zobaczę jakieś wyjątkowe rezultaty tej pracy. Ale może nie muszę? Może chodzi o to, że ja mam ten kamień zmian po prostu popchnąć do przodu?

>>> Ks. Sebastian Kosecki: gdziekolwiek jestem, jestem wśród swoich [ROZMOWA]

W jaki sposób budować Kościół także z tymi, z którymi się nie zgadzamy? A może także z tymi, którzy nas rozczarowują? Pytam, ponieważ pomimo doświadczenia wykorzystania seksualnego przez osobę duchowną, jest Pani w Kościele i przyznam się, że nieraz się zastanawiam, jak się w tym Kościele pomieścić z tymi, którzy są przestępcami albo z tymi, którzy dokrzywdzają?

– Kluczem jest słuchanie. Ono jest jednak niemożliwe do momentu, kiedy człowiek nie zaopiekuje się swoją własną raną. Kiedy krwawię, nie jestem zbyt skora do empatycznego przyjmowania innych. Ja sama potrzebowałam wielu lat psychoterapii, spokojnego Bożego działania i doświadczenia zdrowego Kościoła, żeby moje rany zaczęły się zabliźniać. Dopiero to jest moment, kiedy można dostrzec drugiego jako człowieka. Można, na przykład, dotrzeć do statystyk i zobaczyć, jak wielu sprawców wykorzystania seksualnego to osoby skrzywdzone wcześniej takimi samymi przestępstwami. To oczywiście nie usprawiedliwia tego, co zrobili. Pozwala jednak spojrzeć na nich jak na ludzi, a nie potwory.

Podobnie z dokrzywdzającymi – kiedy rany zadawane przez nich krwawią, trudno o wznoszenie się na wyżyny empatii. Kiedy jednak rany są zaopiekowane, można spróbować się zastanowić – a może nawet zadać takie pytanie – czego ten człowiek tak bardzo się boi, co tak bardzo chce uchronić, że postanawia traktować innych w taki sposób? Jak cenne jest dla niego to, co takimi działaniami chroni? Jak dotarł do tego punktu? Kluczem jest dla mnie słuchanie. Oczywiście często niemożliwe jest fizyczne usłyszenie drugiego człowieka – moje ciało nie pozwoli mi na spotkanie ze sprawcą, a urzędnicy kurialni z mojej diecezji chyba niekoniecznie chcą ze mną rozmawiać. Wciąż mogę jednak próbować poszerzać serce przez próbę zmiany sposobu myślenia. I przez modlitwę.

Ostatecznie nie moim zadaniem jest pomieszczenie w Kościele wszystkich tych ludzi. To zadanie Boga. Na szczęście. Skoro On nas mieści w swoim sercu, skoro On nas mieści w Kościele, to nie mam powodów, dla których ja miałabym postępować inaczej. Albo Kościół to rzeczywiście szpital polowy, dom miłosierdzia dla grzeszników – i wtedy mieści się w nim każdy – albo musimy dać światu znać, że to tylko piękne, chwytające za serce hasła, niemające zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością.

A może łatwiej byłoby żyć duchowością, Ewangelią, ale Kościół sobie odpuścić?

– Zupełnie nie oceniam tu osób, które podjęły właśnie taką decyzję. Wiem, że czasem rany zadane przez ludzi Kościoła bolą tak, że nie da się w nim dłużej zostać. Bardzo boli mnie ten slogan, że „kto odchodzi z Kościoła ze względu na księdza, nigdy nie był w nim ze względu na Chrystusa”. To bzdura. Ktoś mógł być szczerze oddany Chrystusowi do momentu, w którym ludzie Kościoła skutecznie tego Chrystusa zasłonili. Do momentu, w którym Chrystus został razem z tym człowiekiem pobity przez ludzi Kościoła. Człowiek może też uciekać z Kościoła właśnie po to, żeby ochronić swoją relację z Jezusem.

Jednocześnie nie jest to moja droga. Choć wiele osób spoza Kościoła zdiagnozowało już u mnie syndrom sztokholmski (nie sądzę, żeby miało to coś wspólnego z rzeczywistością lub żeby ktokolwiek z nich miał kwalifikację do stawiania takich diagnoz w internecie), ja jednak w Kościele zostaję. To tutaj jest moja – zdrowa – wspólnota. To w Kościele znajduję siłę i motywację do wzrostu, do nawrócenia, do służby. To, jak już mówiłam, mój dom. Nie ma powodów, dla których cokolwiek miałoby sprawić, że się z tego domu wyniosę.

Czy warto marzyć o Kościele?

– Warto, choć ma to swoją cenę. Marzenia o Kościele często rozbijają się o brutalną rzeczywistość. Z drugiej strony nie chcę przestać marzyć – boję się, że wtedy skamienieję. Nie będzie mi zależało na niczym ani na nikim. Za brak marzeń też trzeba płacić. W związku z tym wolę chyba jednak tę pierwszą cenę. Marzę o Kościele, a ze wszystkich marzeń o Nim jedno jest najważniejsze: chciałabym, żeby Kościół był taki, jakim wymarzył go Jezus.

Tośka Szewczyk to pseudonim osoby wykorzystanej seksualnie przez duchownego, prawdziwe imię i nazwisko znane jest redakcji. Jest autorką wydanej przez Wydawnictwo Więź książki „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności”, a także felietonistką kwartalnika „Więź” (pisuje „Opowieści z przedsionka”). Na Instagramie prowadzi profil @z_przedsionka. W 2024 r. nominowana do Nagrody im. ks. Józefa Tischnera za zaangażowanie na rzecz upodmiotowienia osób skrzywdzonych w Kościele.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze