fot. unsplash

Zofia Kędziora: czy przyznawanie się do Jezusa musi być zawsze manifestacją? 

„Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” – czytamy w Ewangelii św. Mateusza. Czy to przyznawanie jednak zawsze musi mieć charakter oficjalny i bezpośredni?  

Istnieją dwa rodzaje sytuacji, w których możemy przyznać się do swojej wiary w warunkach, jakich przyszło nam żyć. Niektórzy robią to „manifestacyjnie”. Kojarzy mi się to najczęściej ze wszystkimi „religijnymi” obrazkami czy cytatami z Pisma Świętego udostępnianymi w mediach społecznościowych na tablicach moich znajomych. Jest jeszcze drugi sposób, który nazywam metodą Karola de Foucauld. Ten błogosławiony (a już niedługo święty) misjonarz żył wśród islamskich Tuaregów (lud berberyjski zamieszkujący obszary Sahary, głównie w Algierii) i ewangelizował… sposobem życia. Mawiał: „Moje apostolstwo ma być apostolstwem przyjaźni; kiedy ktoś mnie spotka, powinien mówić: »ponieważ ten człowiek jest taki dobry, to jego religia musi być dobra«”. Jego sposób ewangelizacji osadzony był w zupełnie obcej kulturze i religii. Nie ewangelizował ateistów wprost. Żył z ludźmi, którzy mieli zupełnie inne pojęcie o świecie, niż on, katolik. Nie mówił: „Jestem chrześcijaninem”. Po prostu nim był. 

>>> Abp Ryś: wiara jest doświadczeniem wspólnoty

Gustavo Fring/pexels

Bliższa mi forma przyznawania się do Jezusa to ewangelizacja Karola de Foucauld. Co prawda, jego warunki głoszenia Ewangelii były ekstremalnie inne od naszych, jednak dzisiaj Ewangelię jest w naszym środowisku głosić chyba jeszcze trudniej, niż obcym kulturom czy na innych kontynentachSwego czasu w rozmowie, jaką przeprowadziłam z małżeństwem z duńskiego Ålborga, które wraz z migrantami tworzy lokalny Kościół katolicki, padło stwierdzenie, że „łatwiej jest głosić Ewangelię ateistom niż lokalnym protestantom”. Środowiska, w których żyjemy, są o wiele trudniejszym „terenem misyjnym” w kulisach sytuacji, o których wiemy tak naprawdę tylko my.

>>> Kard. Zuppi: zostaliśmy powołani do bycia szpitalami polowymi, a nie prywatną kliniką dla nielicznych

Karol de Foucauld powiedział kiedyś:  

Kochajmy nieprzyjaciół, kochajmy z całego serca te chore członki ciała Jezusa, tych obciążonych winą braci, którzy pozostają naszymi braćmi i mogą się w każdej chwili nawrócić, te istoty, za które Jezus przelał swoją krew i które wciąż woła do siebie, te dusze uczynione na obraz Boga, stworzone dla nieba, w którym będą królować być może w lepszym miejscu niż nasze… Czyńmy dobrze tym, którzy nas nienawidzą, wyświadczajmy wszelkie możliwe dobro ich duszom i ciałom, módlmy się za nich, ofiarujmy w ich intencji naszą pokutę (…). Czyńmy to z posłuszeństwa słowu Jezusa i z chęci naśladowania Go, by wyświadczać wszelkie dobro Jego chorym członkom, by zyskiwać te dusze dla Boga (Bł. Karol de Foucauld, „Miłość bliźniego”, tłum. Bolesław Dyduła SJ).  

Podoba mi się w tym fragmencie zwrócenie uwagi na to, że inni „pozostają naszymi braćmi i mogą się w każdej chwili nawrócić”. Nie ma tutaj stwierdzenia, że to my kogoś nawracamy albo, że mamy na siłę ciągnąć do Kościoła. Przecież nie o to chodzi w ewangelizacji – nawet jeśli jest to publiczne wyznanie wiary. To miłość jest tym, co może innych przyciągnąć do Bogaw jakiejkolwiek będzie ona formie 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze