Foto: o. Marcin Wrzos OMI

Kamerun. 30 lat w Kamerunie [MISYJNE DROGI]

Dni spędzone w Kamerunie na trzyletnim kontrakcie, który przedłużył się do 30 lat, to bardzo głębokie doświadczenie […] .

Paryż, samolot wypełniony Europejczykami startował wieczorową porą do nieznanego mi kraju. Mojej Ziemi Obiecanej. Było to 30 stycznia 1990 r. Rankiem, w promieniach wschodzącego słońca, aeroplan ląduje w stolicy Kamerunu Yaounde. Powiew dusznego i dziwnego zapachu wypełnił samolot. Wychodzę za innymi opuszczającymi pojazd. Idę jak „owieczka”, nie wiedząc dokąd zmierzam. Walizka i w paszporcie pieczątka – otwierają drzwi na dalszą podróż. Na białej kartce trzymanej przez wysoką kobietę za nieco sfatygowaną barierką widzę moje nazwisko. To pani
Sophi, dyrektor ośrodka zdrowia w którym mam pracować. Przyjechała po mnie. Miłe przywitanie i dalsza droga, na razie przez ciasne i niezbyt czyste ulice stolicy. Po drodze ostatnie zakupy. Cały worek bagietek, butle z gazem, kanister benzyny, kartony i kartoniki podpisane dziwnymi wyrazami wypełniły szczelnie cały samochód. To wszystko trafi na mijane po drodze misyjne parafie. Pytam, ile mamy kilometrów do Bertoua. Sophi odpowiada, że tutaj liczą się godziny, a nie kilometry. I tak, dojeżdżamy do Bertoua po zachodzie słońca. Po 12 godzinach jazdy dziurawo-piaszczysto-kamienistą drogą. Pokonaliśmy 350 km. Nasze suzuki, jeżdżące bez klimatyzacji, od kurzu zrobiło się czerwono-rude… Pierwsza kolacja i przypisany mi pokój i miejsce przy stole. 2 lutego, w święto Matki Bożej, rozpoczął się nowy etap w moim życiu. Po raz pierwszy przekroczyłam bramę ośrodka zdrowia w Nkol-Bikon w Bertoua. Zmian, jakie nastąpiły tam w czasie 30 lat, nie da się nie zauważyć. W Afryce zmiany widać gołym okiem. Ale problem w tym, że one są nie tylko pozytywne. Są i te, które nieodwracalnie prowadzą do śmierci.

Foto: o. Marcin Wrzos OMI

Dlatego trzeba tu być i wchodząc w życie Afrykańczyków, nieco tego życia się uczyć. Pamiętam rodziny, które odwiedzałam przy szczepieniach. Gdzie one teraz są? Wiele z nich jest rozbitych, ich
członkowie zmarli, dzieci pozostawia się u wujków i ciotek na wychowanie. Solidarność klanu-rodziny, tak bardzo kiedyś ważna i respektowana, dziś powoli zaciera swoje ślady. Rozwój, który wkradł się zbyt dużymi krokami, zdestabilizował nie tylko rodziny, ale i cale grupy etniczne. W tym wszystkim jest Kościół, młody, nawet bardzo młody, doświadczony na swoją miarę, z ogromną rzeszą wiernych, także młodych, jeszcze niedoświadczonych swoją historią i tradycją. Kościół, który traci z jednej strony letnich wiernych odchodzących do różnych sekt. Trudno oprzeć się propozycjom mającym prowadzić ku lepszemu i łatwiejszemu życiu… Z drugiej strony cieszę się, że są nowi chrześcijanie pragnący iść za Chrystusem. Te małe i duże zmiany dotyczą też naszych misji katolickich w których, w większości, są już miejscowi księża, owoc pracy misjonarzy. Szczęście? Satysfakcja? Zadowolenie? Spełnianie samego siebie? To przychodzi tak niespodziewanie, jak spotkanie na zakręcie z tirem pełnym drzewa. Mojej radości nie można ani zmierzyć, ani zważyć, wypełniała ona moje serce w chwili, w której się nie spodziewałam. Dni spędzone w Kamerunie na trzyletnim kontrakcie, który przedłużył się do 30 lat, to bardzo głębokie doświadczenie przede wszystkim drugiego człowieka, wspaniałych, kochanych i oddanych ludzi. Zadowolenie z tych, których „popychało się”, by szli do przodu, by dotarli do szczytu i mety. Bycie „z” i „wśród” tych, do których posłał mnie Pan, jest największym darem, jaki otrzymałam, a podarunek to nie piękne święcące opakowanie, ale to, co ono zawiera. W moim podarunku jest wielu wspaniałych spotkanych ludzi.

Ewa Gawin

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze