Fot. Marcin Wrzos OMI

Kamerun. Moja Afryka [MISYJNE DROGI]

Kamerun. Spędziłam w Afryce osiemnaście lat. Piszę książkę o moich kameruńskich doświadczeniach. Chcę podzielić się z innymi tym, jak bardzo Czarny Ląd może oczarować. Właściwie nie sam kontynent, ale przede wszystkim ludzie. 

Z nam pieśń o Afryce, znam bajki plemienia Gbaya ze wschodnich prowincji Kamerunu. Opowiadają one o narodzie Gbaya, który w przeszłości zamieszkiwał tereny północnego Nilu. Po upadku świetności Egiptu Gbayowie zmuszeni byli szukać innych terenów dających możliwość zdobycia pożywienia. Ich głównymi zajęciami były polowanie, rybołówstwo i rolnictwo. Nieprzyzwyczajeni do życia w lasach, zatrzymali wędrówkę na sawannach środkowej Afryki. Lud Gbaya jest podzielony na wiele podszczepów. Już samo słowo: Gbaya w ich języku znaczy „wiele mrówek legionistek”. Analogia między mrówkami legionistkami a ludźmi Gbaya obrazuje wewnętrzną organizację tego ludu. Jest w nim mocno zakorzenione poczucie wspólnoty i solidarności. Tak jak mrówka legionistka, która poluje, łowi, transportuje i spożywa zdobycz razem ze swoją wspólnotą, tak też czyni lud Gbaya.

>>> Siostra Klara z Kamerunu: czujemy się bezradne, liczymy na Pana Boga [WIDEO] 

Fot. Marcin Wrzos OMI

Pieśń o Afryce

Znam bajki tego plemienia. Znam ich tęsknoty i marzenia, ich walory i cele, jakie sobie stawiają. Znam ich osobiście. Od stycznia do września są prawie nieobecni w wioskach. Idą w busz, gdzie
uprawiają poletka, trudnią się połowem ryb i polowaniem. Z racji półkoczowniczego trybu życia dzieci mają trudniejszy dostęp do szkół. Czy jednak ten lud zna pieśń o mnie? Czy ktoś z nich
będzie kiedyś opowiadał historię o mnie tak jak ja opowiadam ich baśnie? Czy ich poletko uprawiane z takim trudem za pomocą motyki czy maczety przeobrazi się w piękny ogród? Czy to słońce, tak wszechobecne w tej części świata, zwróci twarz w moją stronę, choć już jestem na innej półkuli? Czy owoce mango, ananasa czy papai, tak oczekiwane przeze mnie, stracą swój smak, a czerwone kwiaty hibiskusa przestaną kwitnąć? Czy zielona mamba, tak często nas odwiedzająca, przybierze inny kolor, na przykład niebieski, ze względu na kolor moich oczu? Nie. Życie będzie dalej się toczyło. Lud Gbaya będzie dalej tworzył historię. Będzie dalej uprawiał swoje poletka, łowił ryby i polował na małą zwierzynę na sawannie. Czy więc nic nie przyniosła moja obecność na ziemi afrykańskiej, i to przez osiemnaście lat? Oj, nie! Wyryła w moim sercu cechę przynależności do niej. Śpiewam pieśń o Afryce, o mojej Afryce.

>>> WHO: Afryka wciąż może powstrzymać rozprzestrzenianie się Covid-19

Tak sam raz

Karen mówi, że pożegnanie niesie ze sobą dziwne uczucie. Rodzi pytanie, jak można obyć się bez kogoś, bez czegoś, co się kocha, co jest twoim życiem. Ale o jedno się stara – nie zapomnieć barw Afryki. Chyba to jest teraz także moim wielkim pragnieniem. Starać się, aby te kolory nie zblakły i aby ciągłe wołanie z serca kontynentu afrykańskiego dało się słyszeć. Odbieram je bardzo żywo, tak namacalnie: niech tylko ktoś wspomni o Afryce, a moje serce to odbiera na znajomych falach. Miałam czterdzieści lat, gdy zaczęłam się przygotowywać do wyjazdu. Język francuski mnie przerastał, zdawało mi się, że nigdy nie zdołam wejść w jego tajniki. Rok przygotowania w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, potem Uniwersytet w Poitiers i pobyt u francuskich sióstr. W chwili wyjazdu miałam już 42 lata. Po ludzku sądząc, najlepsze lata były już za mną, spędzone w Polsce. Rzeczywiście piękne to były lata, pełne działalności wśród dzieci i młodzieży. Ktoś mi nawet sugerował, że za późno wybieram się do Afryki, że jadę na emeryturę, cóż tam zdołam zrobić, bo zanim wejdę w afrykańską rzeczywistość, to już będę miała pół wieku itd. A mnie coś tak bardzo ciągnęło i pojechałam. Wcale nie trzeba było kilku lat, aby wejść w tę przestrzeń, ludzi, ich problemów, oczekiwań i potrzeb. Chyba byłam już dojrzała do tego spotkania. Tak w sam raz. Dopiero będąc tam, zrozumiałam, że te wszystkie lata przepracowane w Polsce, różne problemy i radości przygotowały mnie do tego spotkania. Zasadniczo nie było wielkich zdziwień, szoku kulturowego czy czucia czegoś niezwykłego. Dziś nie przypominam sobie nic takiego. Było za to poczucie, że wreszcie jestem tam, gdzie moje miejsce. Praca była taka jak w Polsce, tylko ludzie różnili się kolorem skóry i więcej było kilometrów do przebycia. Jeśli chodzi o kolor skóry, o ich wygląd, to przypominam sobie, że z początku bardzo ich obserwowałam – to znaczy każde moje spojrzenie na ich twarz nie było takim spojrzeniem zwyczajnym, jak patrzymy na kogoś znajomego, tylko lustrującym, bacznym, włączającym jakiś zmysł badawczy i czułam, że to może ludziom przeszkadzać. Musiałam jednak przejść przez ten etap sama.

Fot. Marcin Wrzos OMI

Czekoladowe twarze

Z czasem już się nie zauważało, że coś nas różni. Wszystko było swoje i znane. Przyzwyczaiłam się do tego, że wszędzie były te czekoladowe twarze, zintegrowałam się z nimi. Były momenty zabawne – gdy w okolicy pojawili się jacyś biali i ja oglądałam się za nimi bardzo bacznie i nieuchronnie wyrywało mi się spostrzeżenie, które bawiło wszystkich: – Patrzcie, biali! A co oni tutaj robią?! I to wychodziło z moich ust zupełnie bezwiednie. Dopiero po chwili zauważałam absurdalność tego pytania, bo ja też byłam biała i można było zapytać, co ja tutaj robię. Dla mnie jednak moja obecność wśród nich była naturalna i oczywista. No i te kilometry, które zaczęłam przemierzać. Mimo wszystko, gdy myślę o tych przestrzeniach afrykańskich, staje mi przed oczyma wspomnienie z dzieciństwa. Mieszkałam koło Kętrzyna, na Mazurach i mieliśmy rodzinę w Giżycku. To raptem 30 km, a wyjazd do nich to była wyprawa, o której mówiło się kilka miesięcy przed i po – nie mówiąc o przygotowaniu wewnętrznym i zewnętrznym. Wiem, że to było spojrzenie nastolatki i może dlatego było takie, że pracując w gospodarstwie rolnym nie mieliśmy sporo okazji do wyjazdów.

Wciąż w drodze

Pojęcie drogi, pojęcie przestrzeni – tak różne. Mówię to nie do ludzi, którzy życie spędzają w Polsce za kierownicą z racji zawodu czy interesów, tylko do tych, którzy niejako wszystko mają w swojej wiosce czy w mieście. Tak pod ręką. Ewentualnie raz w roku wybierają się, jak myśmy się wybierali do Giżycka. Oni planują urlop z dużym wyprzedzeniem i starannie się do niego przygotowują. Dlaczego o tym piszę? Bo nie wyobrażam sobie pracy w Kamerunie bez samochodu, i to terenowego. Najpierw trzeba było dojechać na tę misję i nigdy nie zapomnę jak jechałam do Garoua Boulai pierwszy raz. Mój Boże! Odebrali mnie i moją współsiostrę z lotniska w Jaunde (stolicy kraju) i potem jechaliśmy 4 dni do domu, zatrzymując się na noc w różnych polskich misjach. Każdego wieczora rozpakowując walizki i pakując je na powrót, jadąc po tych jeszcze prawdziwie afrykańskich drogach (asfalt na głównej drodze zrobili potem), modliłyśmy się,czekając kiedy ta gehenna i koszmar się skończy i kiedy dojedziemy do tego Garoua Boulai, które wydawało mi się naprawdę na końcu świata. Fakt, znajduje się to miasto na drugim końcu kraju,bo na granicy z Republiką Środkowoafrykańską, około 600 km od stolicy.Przyzwyczaiłam się, a z czasem ta przestrzeń to pikuś, takie co nieco.Nie zastanawiając się, wyjeżdżałam i wracałam. A odległość do najbliższego miasta, gdzie był biskup, instytucje regionalne, gdzie można załatwić dużo rzeczy i były sklepy, gdzie było można coś kupić, stała się odległością znośną,bo to było „tylko” 240 km.Teren naszej parafii to przestrzeń o średnicy około 120 km i wspólnoty katolickie były rozsiane na całym terenie. Spotkania z różnych okazji (sesje,formacje, wydarzenia, akcje większe czy mniejsze) to wyjazdy. Nie mówiąc o tym, jak organizowało się różne wydarzenia dotykające wielu wiosek naraz, jak formacja katechistów czy odpowiedzialnych za jakąś działkę, czy zwyczajny konkurs chórków dziecięcych czy młodzieżowych. Trzeba było wówczas zwieźć ich wszystkich do jednego miejsca. To urastało do potężnej pracy, aby obrócić 5–7 razy, aby ich przywieźć, a po skończonej imprezie rozwieźć. Nasz land cruiser pracuje w Garoua Boulai codziennie, i to ciężko!

Dziś moim domem jest Polska. Jestem nadal zafascynowana Afryką i nie chcę stracić z oczu jej kolorów. Jestem bardzo szczęśliwa, że byłam, że przeżyłam wspaniałą przygodę, że mogłam poznać wspaniałych ludzi, że mogłam im pomóc i że dalej jestem z nimi związana, szczególnie z młodymi, przez różne media społecznościowe, w których są obecni. Afryka mnie zmieniła. I w moim pokoju nadal pachnie wspomnieniami, przeprawami i owocami.

Tadeusza Frąckiewicz OP

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze