Ukraina. Nie żałuję że się zdecydowałam [MISYJNE DROGI]

Istotą wolontariatu misyjnego jest pomoc we wszystkim, co potrzebne. Często wolontariusz wyjeżdża z miejsca posługi ubogacony nowymi doświadczeniami i umiejętnościami.

Przygodę z oblackim wolontariatem w Tywrowie na Ukrainie rozpoczęłam w połowie września ubiegłego roku. To mój pierwszy w życiu tak długi wyjazd poza granice kraju. Pragnienie wyjazdu na dłuższą posługę zrodziło się po powrocie z wolontariatu wśród bezdomnych u Sióstr Misjonarek Miłości. Chciałam wyjechać na Wschód – zrobić coś dobrego, być częścią Kościoła, który się odradza. Dałam sobie trzy lata na przemyślenie, a jednak nieustanie pociągały mnie słowa Jezusa, by zostawić wszystko i pójść za Nim. Wiedziałam, że klasztor w Tywrowie to dom, do którego
przyjeżdżają różne grupy rekolekcyjne, że trwa tutaj remont i że będę pomagać we wszystkim. Na początku trudno mi było się odnaleźć, wszystko było inne. Inna mentalność, język, którego nie znałam, inne zwyczaje. Troszkę czasu minęło, nim się zadomowiłam, pogodziłam z tym, czego nie ma, przyjęłam to, co jest i załapałam, o co chodzi. Wracając do codzienności – w Tywrowie jest tak jak w każdym domu. Trzeba posprzątać pokój, łazienkę, korytarz, tylko tego wszystkiego jest trochę więcej, bo to kilkaset metrów kwadratowych, bo to nie jedna łazienka, a kilkanaście i nie jeden mały hol jak w domu, a potężne klasztorne korytarze. Do tego jadalnia, sala, kafejka – jedno skończysz, drugie zaczynasz, końca nie ma. Zgubiłam się w liczeniu umytych okien przy 42., przez które świeciło słońce, potem z nieba spadł deszcz. Prawdziwym wyzwaniem było wypranie około 70 kompletów pościeli, kiedy wiesz, że będą one potrzebne dla następnej grupy, na dworze nieustannie pada, a w pralni ciągle zbyt mało miejsca i wilgotno. A potem to wszystko wyprasować. Dużo tego, ale przy prasowaniu, kiedy nikt do pralni nie zagląda, miałam czas na rozmyślanie o życiu, na modlitwę, posłuchanie jakieś konferencji albo po prostu śpiewanie. To takie miejsce, w którym zawsze znalazłam pracę dla siebie, nawet jeśli poprzedniego dnia wyprasowałam wszystko. Często wtedy myślałam, że Pan Bóg naprawdę może wszystko, ale do tego prania to jednak potrzebuje mnie. Pan Bóg w tym czasie błogosławił mi przede wszystkim w ludziach, jakich stawiał na mojej drodze. Po pierwsze była wspólnota misjonarzy oblatów, od których wiele się nauczyłam i dowiedziałam o sobie. Pani kucharka, która od początku była mi przyjazna i bardzo ciepło przyjęła, jedna z parafianek – kobieta, która otworzyła dla mnie swój dom, troszczyła się, kiedy chorowałam i zawsze ciepło przyjmowała. W ciągu pobytu udało mi się też odwiedzić Kijów
(w styczniu), a na początku kwietnia Odessę. Pomimo nie najlepszego terminu, pogoda trafiła się idealna. Wreszcie dzieci, młodzież i dorośli, którzy tutaj przyjeżdżali, z którymi rozmawiając, mogłam nauczyć się języka ukraińskiego.

Foto: Agnieszka Szulc

Nie sposób też nie wspomnieć o ludziach, a szczególnie jednej osobie, którzy mocno mnie wspierali i modlili się za mnie. Najbardziej utkwiły mi w pamięci święta, ponieważ po raz pierwszy przeżywałam je poza domem, bez bliskich, a jednak spędziłam je w naprawdę ciepłej atmosferze, w zupełnie inny sposób niż to miałam w zwyczaju. Najbardziej zaskoczyła mnie życzliwość i dobroć spotkanych osób. Szczególnie trudne były natomiast relacje z ludźmi, z którymi żyłam na co dzień, które mimo najszczerszych chęci różnie się układały. Spotykając się z drugim człowiekiem, mogłam się przekonać, ile jest we mnie otwartości na drugą osobę, ile pokory, a ile egoizmu. Jednak to trudności sprawiały, że otwierałam się na Pana Boga i to do Niego należy ostatnie słowo. Najbardziej wdzięczna jestem za możliwość przyjechania tutaj i posługi, a także za zaufanie.

Agnieszka Szulc

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze