Rachela Kaczmarek OP: wzruszam się, kiedy widzę dorosłych, którzy razem z dziećmi uczą się alfabetu
Po raz pierwszy dzieci trzymają w rękach plastelinę, balon lub kredki. Wzrusza mnie bardzo, kiedy widzę dorosłych, którzy razem z najmłodszymi uczą się alfabetu.
W Garoua Boulaï w Kamerunie, skąd do Was piszę, za oknem już głęboka noc, bynajmniej nie dlatego, że zegar wskazuje późną godzinę, ale słońce zachodzi tutaj już o 18.00. Za oknem na całego grają świerszcze, a ja mam nadzieję, że nie przerwą dostawy prądu, bo komputer jest na ostatnim tchu. Od kilku dobrych dni trwa u nas budowa, a raczej przebudowa świetlicy dla najuboższych dzieci. Pojawia się ich u nas nawet 50. Dotychczasowa sala była już za ciasna i kilkoro najmłodszych dzieci zderzyło się już kilka razy z ławką lub ścianą. Porządku budowy i jej przebiegu w żaden sposób nie da się tutaj zaplanować, bo po afrykańsku trzeba się otworzyć na to, co przyniesie każdy dzień. Piach został dowieziony samochodem. Choć to zbyt duże słowo – raczej wehikułem z napędem, który zapala się pod przednią maską, ocierając o siebie dwa kabelki, bez przedniej szyby, a w zasadzie – bez żadnej szyby, ale za to z niezwykle pakowną, małą paką z tyłu. Żeby dostarczyć całość jeździli tak chyba z 6 razy. Nasz dzielny majster i jego pomocnik każdego dnia przychodzą poinformować, że znowu czegoś brakuje. Zazwyczaj tej samej rzeczy, która została zakupiona dzień wcześniej, ale tutaj nie jest przeszkodą pojechać znowu po kolejny worek cementu. Pojawił się już dach na magazynie, w którym umieścimy agregat prądu, pozwalający nam korzystać z niego wtedy, kiedy nie ma prądu z miasta. Czyli każdego dnia. Mamy już nawet drzwi. Niestety, „drzwiarz” to aż trzy osoby: pierwsza – pan, który przyszedł wymierzyć drzwi; druga – pan, który przyszedł ustalić cenę; trzecia – pan który je produkował… Ostatecznie drzwi przyjechały za duże… Jak mówi mądre powiedzenie, choć z innej dziedziny: „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”.
Czeka nas jeszcze burzenie murów, ale demolka powinna pójść łatwiej. Jednocześnie staramy się dbać o nasze dzieciaki. Widzimy, co dzieje się na świecie. Pan Bóg naprawdę ochronił Afrykę przed strasznymi skutkami epidemii. Dostęp do środków czystości jest znikomy, rozwiązania typu kwarantanna nie wchodzą w grę, bo ludzie muszą wyjść z domów, żeby znaleźć jedzenie, po prostu przetrwać. W naszej miejscowości raczej już od dawna nie robi się testów. Ludzie żyją jak dawniej, mówią, że już po epidemii. Do końca nikt nie wie, jak jest naprawdę. Oni dalej tutaj umierają jak dawniej, zabija ich malaria, AIDS i głód. Trudno powiedzieć, jaki wpływ na śmiertelność ma teraz Covid-19. Dzieci wróciły do szkół, w których klasy z powodu pandemii są zmniejszone ze 100-150 uczniów do 50. Dzieciaki przychodzą do nas po szkole na ciepły posiłek, korepetycje i zabawę. W weekendy odwiedzamy dzieci i młodzież na wioskach. Tutaj bardziej niż w większych miejscowościach widać ich ubóstwo materialne oraz edukacyjne. Prowadzimy więc dla nich coś w rodzaju „szkoły pod drzewem”, uczymy piosenek, liter, kolorów. Po raz pierwszy dzieci trzymają w rękach plastelinę, balon lub kredki. Wzrusza mnie bardzo, kiedy widzę dorosłych, którzy razem z najmłodszymi uczą się alfabetu. To jest niezwykłe – móc towarzyszyć im w odkrywaniu świata. Jednocześnie mamy świadomość, do jak wielu miejsc nie jesteśmy w stanie jeszcze dotrzeć. Za to, co każdego dnia udaje nam się zrobić dla drugiego człowieka, powinnyśmy dziękować wszystkim, którzy nas wspierają materialnie i duchowo. To również dzięki Wam już wkrótce wyruszymy ze św. Mikołajem i prezentami do najbardziej potrzebujących. To dopiero będzie zaprzęg św. Mikołaja – jak na rozgrzanej przez słońce patelni! Misje są dla mnie dziełem wielu ludzi. Taki jest właśnie Kościół – jest wspólnotą.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |