Fot. ekipazaparatem https://www.instagram.com/ekipazaparatem/

Góry kształtują charakter. Dzięki nim można lepiej poznać drugą osobę [ROZMOWA]

Jędrzej Szczepaniak już jako dziecko każde wakacje spędzał w górach. Aby przekonać do tej formy wypoczynku swoją przyszłą żonę, stworzył dla niej grę terenową „Jedziemy w Tatry”, którą niedawno wydał. O niej, o zdobywaniu kolejnych szczytów w swoim życiu oraz o ślubie i weselu zorganizowanym w górach opowiedział w rozmowie z Karoliną Binek.

Karolina Binek (misyjne.pl): Dlaczego akurat góry a nie morze?

Jędrzej Szczepaniak: Ze względu, który nie do końca był od początku zależny od mnie, bo pierwszy raz pojechałem w góry mając niecałe dwa lata. Zabrali mnie tam rodzice, bo sami byli nimi zafascynowani. Z tego powodu przez długi czas jeździliśmy tam razem z nimi i moją siostrą na górskie przechadzki. Nad morzem byłem dwa lub trzy razy. Tak naprawdę nie miałem okazji poznać tych klimatów, nie było jednak takiej konieczności, bo góry od razu mnie wciągnęły. Poza tym byłem dzieckiem stosunkowo energicznym i wszędzie było mnie pełno, więc dla rodziców było to wygodne rozwiązanie. W górach mogłem się wyszaleć. Wracając ze szlaku byłem na tyle zmęczony, że od razu szedłem spać. Mogę więc powiedzieć że ten wybór odbył się naturalnie, w pewnym sensie poza mną.

Prowadzisz jakieś statystyki? Wiesz ile razy byłeś już w górach i ile szczytów zdobyłeś?

– Tak. Mam takie usposobienie że staram się wszystko analizować, odnotowywać i wyciągać wnioski z moich poczynań. Dlatego w wielu sferach mojego życia robię obliczenia. Prowadzę statystyki za każdym razem, kiedy jadę w góry. Zawsze miałem szczegółowo zaplanowane wyprawy na górskie szczyty, a po ich zdobyciu wyciągałem z różne konkluzje. Czasami na przykład miałem plan, żeby podczas danego wyjazdu wejść na wysokość, która odpowiada obecnemu rokowi kalendarzowemu, innym ustanowić swój własny rekord sumy pokonanych wzniesień. W pewnym momencie oprócz takich nieoficjalnych statystyk zacząłem notować wszystkie moje wyprawy używając do tego terenowej gry planszowej „Jedziemy w Tatry”, którą stworzyłem dla mojej żony. Aktualnie wykorzystujemy ją wspólnie i to część naszej historii.

Fot. ekipazaparatem https://www.instagram.com/ekipazaparatem/

Zdobywanie przez Ciebie szczytów ma jakiś wymiar symboliczny?

– Zauważyłem w swoim życiu dwa etapy. Kiedyś skupiałem się na tym, żeby zdobyć jak najwięcej szczytów w danym paśmie górskim. Liczyła się dla mnie ilość, tempo wejścia, a niekoniecznie czerpałem satysfakcję z samego przebywania w górskim otoczeniu. Ówczesna symbolika wiązała się raczej ze sportowymi wspomnieniami. Myślę, że na swój sposób było to dobre, ale teraz, kiedy pokazuję Tatry mojej żonie i odkrywam je drugi raz na nowo, zauważyłem, że niekoniecznie chodzi o ilość i czas. Dziś podczas wypraw górskich odczuwam swego rodzaju spokój, uczę się odpoczywać w górach i doświadczam ich potęgi. Dla mnie góry różnią się od morza też tym, że mogę będąc w nich bezpośrednio doświadczyć potęgi stworzenia i tego, jaki jestem mały jako człowiek w porównaniu do otaczającej mnie przestrzeni. To jedyne miejsce na ziemi, w którym mój umysł w zdrowy sposób się wyłącza i nie myślę o tym, co dzieje się dookoła. Zapominam o telefonie, czasami nawet na siedem dni i skupiam się wtedy tylko na tym, co dzieje się w danym momencie. A w każdym innym miejscu myślę o swoich projektach i staram się je, mimo wyjazdu, realizować. Odpowiadając, wiec finalnie na Twoje pytanie – tak, obecnie góry mają dla mnie wymiar również symboliczny. Są miejscem do którego wracam po odnalezienie harmonii oraz przypominają mi oraz mojej żonie najpiękniejsze chwile z naszego wspólnego życia.

>>> Pójść za marzeniami [PODKAST]

Wspominałeś, że zrobiłeś grę terenową dla swojej żony. Dzisiaj każdy z nas może ją kupić i także z niej korzystać. Skąd jednak pomysł, żeby w ogóle stworzyć coś takiego?

– Geneza powstania gry wiąże się właśnie z momentem, kiedy poznałem swoją przyszłą żonę. Paulina większość czasu spędzała nad morzem. Uwielbiała surfować, można nawet powiedzieć, że półprofesjonalnie zajmowała się windsurfingiem. Wchodząc z nią w związek spodziewałem się, że wybieranie między górami, a morzem będzie powodem do zgrzytu, bo to dwa różne sposoby spędzania czasu. Jeśli natomiast ja zmuszałbym ją do wyjazdu w góry, a ona mnie do wyjazdu nad morze, to zawsze ktoś byłby niezadowolony. Dlatego w tym przypadku dobrze sprawdził się „małżeński” kompromis, o którym zawsze mówimy podczas pierwszego spotkania w poradni. Należy zwrócić jednak uwagę, że kompromisy małżeńskie są inne od tych słownikowych. Naszym kompromisem było to, że jeździmy w góry, które są nieodłączną częścią mnie i do których przekonałem Paulinę. Natomiast mamy też psa, o którym Paulina zawsze marzyła, pomimo, że ja zawsze się ich bałem – taki kompromis…

Wracając jednak do samego pytania – postanowiłem przekonać Paulinę do Tatr, dlatego że nie wyobrażałem sobie, aby poczuła się przeze mnie przymuszona do wspólnych wypraw. Postanowiłem więc stworzyć terenową grę planszową Jedziemy w Tatry, która sprawi jednocześnie, że Paulina będzie mogła poznawać tę pasję razem ze mną, a za zdobywanie szczytów i przebywanie w górach zdobędzie dodatkowe nagrody. Pewnego wieczoru zaznaczyłem na mapach Tatr pola, podobne do tych, które są w większości gier planszowych. Różnica jest jednak taka, że w mojej grze nie ma pionków i kostki do gry. Trzeba osobiście jechać w Tatry i pokonując konkretne szlaki zaznaczać na mapie odcinek, który przeszliśmy. Po drodze wchodząc do schronisk, zdobywając szczyty czy też odwiedzając szczególne miejsca odnotowujemy swoje osiągnięcia w specjalnej księdze wypraw. Oprócz tego w ramach poznawania topografii Tatr, na szlaku trafiamy na karty pytań i karty zdarzeń, które dotyczą zazwyczaj miejsca, w którym się aktualnie znajdujemy. Za wszystko otrzymujemy punkty, które oczywiście sumujemy i wymieniamy na nagrody.

Fot. Ekipa z aparatem

Zaciekawił mnie temat nagród. Co możemy otrzymać za zdobycie największej liczby punktów?

Każdy indywidualnie ustala swoją kartę nagród. Jako wydawca mamy swoje propozycje, ale nie są one obligatoryjne. W naszym przypadku za największą liczbę punktów jest weekendowy wyjazd, a za najmniejszą wyjście do kina. Dzięki temu oraz dzięki samej idei gry udało się skutecznie zainteresować Paulinę Tatrami.

Domyślam się, że w przygotowanie takiej gry musiałeś włożyć dużo pracy. To trudny proces? Jak długo trwał?

– Tworząc tę grę w domowych warunkach używałem podstawowych przyborów tj. papier, karton, nożyczki, klej i drukarka. Natomiast po pewnym czasie okazało się, że jest trochę chętnych osób, które chciałyby mieć taką grę także dla siebie. Z tego powodu postanowiłem, że „Jedziemy w Tatry” zostanie wydana. Zależało mi na opracowaniu gry na odpowiednim poziomie jakości, co zdeterminowało całkowity czas pracy nad grą. Znalazłem odpowiednią drukarnię oraz przygotowałem mapy, co wcale nie było takie łatwe. Samo wykonanie map zajęłoby mi bardzo dużo czasu, dlatego dotarłem do właściciela firmy, która wykonała jedne z bardziej popularnych map Tatr/. Uzyskałem od niego licencję i na jej bazie mogłem dostosować mapy na potrzeby swojej gry. Wszystko to zajęło mi około ośmiu miesięcy. Natomiast proces przygotowania końcowego do druku i sam druk trwał kolejne cztery miesiące. Oczywiście przejść przez cały proces wydania gry szybciej i sam zakładałem, że zajmie mi to maksymalnie trzy miesiące. Nie jest to jednak takie proste i dowiedziałem się też od osoby, która zawodowo zajmuje się przygotowywaniem gier planszowych, że rzadko udaje się wypuścić nowy produkt w mniej niż pół roku.

>>> Na pielgrzymce nie trzeba być jakimś. Wystarczy być sobą [PODKAST]

Do kogo jeszcze skierowana jest Twoja gra? Rodzice z dziećmi też mogą z niej korzystać?

– Gra ma dosyć szerokie spektrum odbiorców. W pierwszej kolejności skierowana jest do osób, które chcą przekazać innym pasję do góry, w tym przypadku konkretnie do Tatr. Świetnie sprawdzi się, więc w przypadku rodziców, którzy chcą zainteresować górami swoje dzieci.  Dzięki grze dzieci nie tylko nabiorą chęci do zdobywania kolejnych szlaków, ale również szybko zorientują się w topografii Tatr. Oczywiście polecam tę grę także tym, którzy chcą „wciągnąć” swoich przyjaciół lub tak jak w naszym przypadku ukochaną osobę. „Jedziemy w Tatry” daje miejsce na wprowadzenie chociażby elementów romantyczności. Co istotne, gra będzie także dobrym rozwiązaniem dla tych osób, które już od dłuższego czasu chodzą po Tatrach i chcą poznać je z innej strony, zgłębić swoją wiedzę lub bardziej się wkręcić. Ponadto dzięki „Jedziemy w Tatry” można usystematyzować i uporządkować swoje dotychczasowe osiągnięcia/wyprawy.

Fot. Ekipa z aparatem

Masz jeszcze jakieś sprawdzone porady dla osób, które chcą kogoś „zarazić” pasją do gór? Jak ją odpowiednio przekazywać?

– W momencie kiedy przekazujemy pasję szczególnie ważnym jest, aby robić to stopniowo. W innym wypadku łatwo do niej kogoś zrazić. Sam mam przykład sytuacji, która dobrze to obrazuje. Kiedy byliśmy z Pauliną pierwszy raz w górach jednego dnia wystartowaliśmy z parkingu w pobliżu Morskiego Oka, zobaczyliśmy wschód słońca, później Szpiglasową Przełęcz, Dolinę Pięciu Stawów i wróciliśmy do samochodu. Był to dość długi odcinek, jak na pierwszą solidniejszą wyprawę. Na szczęście dobre planowanie pomogło w odpowiednim zbalansowaniu wycieczki przez co Paulina wróciła z gór zachwycona. Natomiast mój serdeczny kolega zabrał swoją dziewczynę na dokładnie taki sam szlak. Niestety kilka drobnych, nieprzemyślanych szczegółów sprawiło, że wędrówka nie była zachęcająca. Wracając z gór kolega stwierdził, że jeśli ona wróci cała i zdrowa, to on już będzie szczęśliwy i nie oczekuje, że ten związek będzie trwał dalej. Z perspektywy czasu jest to zabawne, tym bardziej, że wszystko skończyło się happy endem i dzisiaj są małżeństwem. Wtedy nie było im jednak do śmiechu. Do teraz raczej omijają góry. Te dwie historie pokazują, jak bardzo dobre planowanie może odmienić oblicze zdobywania gór. Podobnie jest również z przekazywaniem innych pasji.

W Twoich odpowiedziach pojawia się często wątek relacji. Jak wycieczki górskie wpłynęły na Twoją znajomość z żoną? Udało się Wam podczas nich poznać siebie lepiej i odkryć takie cechy charakteru, o których wcześniej nie mieliście pojęcia?

– Tak. Góry zdecydowanie kształtują charakter. Sam bardzo długo odkrywałem w górach siebie, możliwości fizyczne organizmu oraz swoją psychikę. Dzięki górskim wędrówkom można wiele sobie przemyśleć i poznać lepiej drugą osobę. My z Pauliną mamy te same wartości i łatwiej było nam się dogadać. Jednakże pojawiały się oczywiście między nami jakieś spory, które były spowodowane zmęczeniem czy strachem. Długotrwały wysiłek fizyczny sprawia, że wychodzą na światło dzienne inne cechy niż te, którymi odznaczamy się na co dzień. Często są to drobne wady. Warto odkryć je przed sobą jeszcze przed wejściem w małżeństwo, bo na pewno zapobiegnie to wielu niepotrzebnym niesnaskom w przyszłości. Często mamy obawę, żeby pokazać swoją prawdziwą twarz drugiej osobie, a okazuje się, że to może relację zjednoczyć i wprowadzić na wyższy poziom. Jestem zwolennikiem kształtowania charakteru w górach i będę chciał tę pasję przekazać również moim dzieciom. Uczą cierpliwości i długodystansowego podejścia do tego za co się zabieramy. Sprint do celu w górach i w życiu niekoniecznie się sprawdza.

Na stronie internetowej jedziemywtatry.pl można przeczytać, że masz nadzieję, że góry będą kiedyś Twoim pierwszym domem. To Twoje największe marzenie dzisiaj, by zamieszkać na południu Polski?

Kiedyś tak było. Dziś jednak się to zmieniło. Zdarzało się, że jeździłem w góry kilka razy w roku. Miałem poczucie, że to jest moje miejsce na ziemi, w którym czuję się swobodnie i chciałbym spędzać w nim cały czas. W tej chwili jednak podchodzę już do tej sprawy odrobinę inaczej. Nie wiadomo, jakby było, gdybym tam mieszkał na stałe. Czy ta pasja by we mnie nie ucichła przez obowiązki dnia codziennego. Praca i rodzina sprawiają przecież, że trzeba myśleć racjonalnie i bardziej przyziemnie. Dużo w tych rozmyślaniach dała mi rozmowa z jednym z małżeństw ze Wspólnoty Młodych Małżeństw, którą prowadzimy wraz z żoną. Łucja pochodzi właśnie z Murzasichla, czyli z miejscowości, w której odbyło się nasze przyjęcie weselne. Powiedziała, że kiedy tam mieszkała wcale nie ciągnęło jej w Tatry, mimo że chociażby bardzo dobrze jeździła na nartach. Po prostu w pędzie codzienności i tak nie było czasu na góry. Dzisiaj nie mogę myśleć tak samolubnie jak kiedyś i konsultuję wszystko z żoną. Paulina mówi, że góry byłyby miejscem, w którym nie czułaby się dobrze na co dzień. Ustaliliśmy więc, że będziemy w nie jeździć na razie chociaż raz do roku. Jeżeli w przyszłości sytuacja na to pozwoli to pomyślimy o posiadaniu stałego lokum pod Tatrami, ale nie będziemy do tego dążyli ze wszystkich sił, chociaż początkowo taki był mój plan. Być może rozdzielenie czasu spędzanego w Tatrach od codzienności jest korzystniejszym rozwiązaniem.

>>> Ks. Sebastian Kosecki: nie rozdaję autografów. Na TikToku nie chodzi o mnie, a o Ewangelię [ROZMOWA]

Wspomniałeś, że wasze przyjęcie weselne odbyło się w Murzasichlu. Od początku mieliście taki plany?

Ślub i wesele w górach pojawiły się na mojej liście marzeń zanim jeszcze poznałem Paulinę. Od tego momentu kiedy jesteśmy razem zacząłem myśleć o naszym małżeństwie. Natomiast mimo wszystko wydawało mi się totalnie abstrakcyjne, że nasz ślub odbędzie się w górach. I tak było jeszcze pół roku przed nim. Zupełnie nie spodziewałem się, że nasz ślub i przyjęcie weselne odbędzie właśnie tam, w moim drugim domu. W spełnieniu tych planów „pomogła” nam pandemia. Ale w tej historii warto jeszcze wrócić na moment do naszych zaręczyn. Oświadczyłem się Paulinie 14 sierpnia 2019 roku i wtedy zobaczyłem w kalendarzu, że równo dwa lata później 14 sierpnia wypada w sobotę, co wydawało się dla mnie idealnym terminem na ślub. Organizując zaręczyny przemyślałem też, że będziemy przez trzy dni chodzili od schroniska do schroniska i w tym czasie poproszę Paulinę o rękę. Później natomiast, żebyśmy oboje mogli nacieszyć się tym czasem, stwierdziłem, że wrócimy do Murzasichla. Tam znajduje się pensjonat utrzymany we włoskim stylu prowadzony przez panią, która mieszkała w Toskanii, czyli w jednym z ulubionych miejsc Pauliny. Już wtedy zorientowałem się, że organizują tam przyjęcia weselne i wszystko składało mi się w całość. Jednakże organizując wesele i widząc, jak długa jest lista gości zdaliśmy sobie sprawę, że ślub i wesele w górach są zbyt karkołomnym pomysłem. Z tego powodu zaplanowaliśmy, że sakramentalną przysięgę złożymy sobie w rodzinnym kościele Pauliny, a przyjęcie odbędzie się  w okolicach Poznania. Gdy wszystko mieliśmy już ustalone na pół roku przed ślubem rozpoczęła się pandemia. W pewnym momencie lokal, w którym chcieliśmy zorganizować przyjęcia poinformował nas, że wszystko będzie kosztować 80% więcej niż zakładaliśmy. Oczywiście pertraktowaliśmy z nimi, ale ostatecznie postanowiliśmy zmienić miejsce. Sześć miesięcy przed weselem wszystkie sale w okolicy były jednak już zajęte, więc podjęliśmy decyzję, że zrobimy mniejsze przyjęcie na około trzydzieści osób. Wtedy zaczęliśmy się też zastanawiać, czy zrobienie mniejszego wesela w górach będzie jednak realne. Okazało się, że tak. W trzy dni zorganizowaliśmy wszystko do w miarę zaawansowanego stopnia. Zadzwoniłem do pani z pensjonatu w Murzasichlu, opowiedziałem jej naszą historię i udało nam się ustalić, że wesele odbędzie się u niej. Skontaktowałem się także z ojcami Dominikanami w Małym Cichym, czyli w najbliższym kościele. Wszystko było trochę szalone, ale się udało.

Trudno jest zorganizować wesele na odległość? Domyślam się, że to nie tylko plusy…

– To prawda. Od miejsca ślubu dzieliło nas ponad 500 kilometrów. Musieliśmy znaleźć osoby, które będą zaangażowane w organizację wesela na odległość. Prowadziliśmy z nimi wideorozmowy, ale okazało się, że mimo wszystko pojawiły się pewne przeszkody. Wszystkiego szukaliśmy w internecie sami, więc nie mieliśmy pewności i gwarancji, że dobrze kogoś wybraliśmy. Na szczęście wszyscy byli dla nas życzliwi, łącznie z chłopakiem, od którego kupowaliśmy wino na wesele. Mieliśmy je odebrać dwa dni przed weselem, natomiast okazało się, że nie damy rady dojechać, więc to on specjalnie przyjechał 150 kilometrów, żeby nam je przywieźć. Do minusów na pewno należało to, że do samego końca nie mieliśmy pewności, czy uda nam się wszystko dopiąć na ostatni guzik. Ale okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda i sumarycznie jednak plusów jest więcej. Z perspektywy czasu polecam ślub na wyjeździe wszystkim, którzy mają takie pragnienie i możliwości. My wyjechaliśmy na miejsce (w Tatry) na kilka dni przed ślubem. Jednocześnie mieliśmy świadomość, że jeśli czegoś zapomnieliśmy, to już nikt się po to nie wróci. Dzięki temu w znacznym stopniu uwolniliśmy swoje głowy i polecamy to wszystkim narzeczonym. Dzień przed ślubem poszliśmy w góry, odcięliśmy się od wszystkiego co nas otacza i spędziliśmy ten czas na łonie natury, tylko ze sobą. Jeszcze mieliśmy takie szczęście, że na Wiktorówkach spotkaliśmy ojca dominikanina, który po prostu siedział na schodach przed kościołem. Skorzystaliśmy z jego otwartości i odbyliśmy ostatnią spowiedź przedślubną. Do dzisiaj się z nim przyjaźnimy i spotykamy. Podsumowując – w tym czasie skupiliśmy się przede wszystkim na nas i na sakramencie, którego mieliśmy sobie zaraz udzielić. Przed i podczas ślubu mieliśmy w sobie luz, a niestety rozmawiając z innymi nowożeńcami, okazuje się, że często są bardzo zmęczeni oraz zestresowani tym, co dzieje się dookoła. Zaprosiliśmy też wszystkich gości na nieco dłużej niż jedną noc, dzięki czemu mieliśmy możliwość spokojnie ze wszystkimi porozmawiać. Jednocześnie zostając w Tatrach na dłużej spędziliśmy tam swoją podróż poślubną. Możliwość przebywaniach w najważniejszych dniach życia w miejscu, które łączy się z moją pasją, a od czasu, kiedy się znamy, również pasją Pauliny, sprawiło, że byliśmy podwójnie szczęśliwi.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze