Biszkopt i owsianka. ŚDM 2016 [MISYJNE DROGI]
Z Marią Walerowską-Peszt, uczestniczką kilku edycji Światowych Dni Młodzieży, o przyjmowaniu pielgrzymów, owsiance i Bogu, który zaskakuje, rozmawia Sandra Dominiczak.
Sandra Sękowska: Które to już Światowe Dni Młodzieży?
Maria Walerowska-Peszt: Zależy jak liczyć. Piąte bądź siódme, jeśli uwzględnimy też te, na które pojechał sam Marek. Na moje pierwsze Światowe Dni Młodzieży zabrali mnie rodzice, oczywiście do Częstochowy, w 1991 r. Dobrze pamiętam ten dzień. Tłumy ludzi na trawnikach, ławkach, chodnikach. Śpiew „Abba, Ojcze” w kole, trzymaliśmy się z kolorowymi, radosnymi ludźmi za ręce.
To na Światowych Dniach Młodzieży znaleźliście się z Markiem?
W 2000 r., roku matury, pojechałam do Rzymu. Znałam to miasto i zostałam grupowym przewodnikiem krakowian. Pamiętam spacer na Campo di Fiori, Piazza Navona, pod fontannę di Trevi, tłoki w metrze, pytania o budki z lodami, które ktoś cały czas zadawał, bo panował niemiłosierny upał i stację Coloseo, na której wysiadaliśmy przyjeżdżając metrem z Tiburtiny. Nocowaliśmy w szkole. Pamiętam drogę krzyżową z Janem Pawłem II i lodowatą Tor Veregata, noc czuwania, noc umierania z zimna – nie wzięliśmy śpiworów, bo przecież takie upały były w dzień. I dłoń mojego przyszłego męża – Marka, który pilnował, abym się nie zgubiła w tłumie.
Nie zawsze wszystko się udawało?
Mąż uczestniczył również w spotkaniu w Toronto i Kolonii. Razem, już jako małżeństwo, pojechaliśmy do Madrytu, po którym byłam bardzo rozczarowana. Hiszpanie, podobnie jak krakowianie, masowo wyjechali z miasta. Znam język hiszpański i rozmawiałam z wieloma mieszkańcami Madrytu. Cały czas mówiono o marnowaniu pieniędzy. Młodzi spali podczas drogi krzyżowej, nieliczni uczestniczyli aktywnie, a na Cuatro Vientos nie rozdawano Komunii św. z powodu nawałnicy, pomimo tego, że cały poranek świeciło słońce. Jednak nawet w takich, na pierwszy rzut oka trudnych chwilach Pan Bóg potrafi działać cuda.
Mój krakowski profesor, Hiszpan, był uczestnikiem Światowych Dni Młodzieży w Częstochowie. Po tygodniu spędzonym w Polsce i doświadczeniach z tym związanych postanowił studiować polonistykę. Po studiach przyjechał do Krakowa i zatrudnił się na Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Iberystyki. Jednym słowem podczas tych spotkań Bóg daje odpowiedzi na różne życiowe zagadki.
Czy po takich doświadczeniach towarzyszył Wam niepokój związany z przyjęciem gości?
Miałam trochę obaw po Madrycie i przed Krakowem. Media straszyły chaosem komunikacyjnym, zamachami. Jak poradzimy sobie, w rodzinie, z dodatkowymi zadaniami związanymi z przyjmowaniem gości? Był oczywiście lęk przed nieznanym. Pytania, na które nie znaliśmy odpowiedzi: kto do nas przyjedzie? czy się dogadamy?, czy wszystko będzie dobrze? Mąż pracował w domu zamiast w firmie w tym tygodniu i razem jednak daliśmy radę.
Co was skłoniło do przyjęcia pielgrzymów?
Do samego końca, czyli do poniedziałku wieczora nie wiedzieliśmy, kto do nas przyjedzie. Zadeklarowaliśmy miejsce dla sześciu osób i podzieliliśmy mieszkanie tak, aby nasi goście mogli czuć się swobodnie. Przyjechały dziewczyny z różnych części Francji, mniej więcej w podobnym wieku. Większość w październiku ma rozpocząć studia. Mieliśmy z mężem potrzebę wyrażenia wdzięczności Panu Bogu za poprzednie, nasze dni młodych. Dziewczyny były świetne. Od razu złapały bardzo dobry kontakt z czwórką naszych dzieci. We wtorek wybraliśmy się na wspólne zwiedzanie krakowskiego Kazimierza i Podgórza, przewijały się opowieści o historii, kulturze Polski i naszej kuchni.
Co Was zaskoczyło?
Powinnam się tu zaśmiać. Przygotowaliśmy menu na każdy dzień. Lodówka była pełna, jednak trzeba było zweryfikować to menu. Owsianka zasmakowała, to był kulinarny sukces, jednak już napoje mleczne (kakao, kawa zbożowa) zupełnie nie podeszły, nie mówiąc już o niedoszłej degustacji polskich wędlin i serów – absolutnie nic nie zeszło. Dlatego w piątek i w sobotę podaliśmy wreszcie słodkie bułeczki, masło czekoladowe, dżemy, grzanki, jogurt z muesli z owocami, i jak można się domyślić – wszystko smakowało.
Czy bariera językowa była przeszkodą?
Trochę tak, ponieważ słabo znam francuski, dziewczyny zaś słabo angielski i w ogóle hiszpańskiego, ale daliśmy radę. Czasem trzeba było tłumaczyć coś „naokoło”. Kiedy była potrzeba, dogadywaliśmy się na migi.
Czy uczestniczyliście w wydarzeniach czy może oglądaliście transmisję w telewizji?
Tam, gdzie było to możliwe, uczestniczyliśmy osobiście lub ktoś z rodziny był „delegowany”. Na powitanie Papieża na Błoniach wybrał się mąż z synem Michałem. Wspólnie uczestniczyliśmy w drodze krzyżowej. Mąż również zabrał dwójkę dzieci na Brzegi. Oglądaliśmy powitanie na lotnisku i pożegnanie, wizytę w Auschwitz, czuwanie sobotnie i ja z najmłodszymi dziećmi śledziłam transmisję z Mszy św. niedzielnej. Dodam, że na co dzień nie mam telewizora w domu. To był wyjątek. Odwiedziłam też moich rodziców, którzy mieszkają blisko Brzegów i tam spotkaliśmy również gości ze Słowenii. Pojawił się później problem związany z powrotem do domu, komunikacja miejska była przepełniona, mocny deszcz uniemożliwił nam również dziesięciokilometrowy spacer z dziećmi, ale jakoś się udało. Proszę nie pytać, jak.
Dobrze. Nie pytam. Co Wam szczególnie zapadło w pamięci?
Chyba najbardziej autentyczność Franciszka, jego bycie tu i teraz, takie prawdziwe spotkanie z osobą. To niezwykły, niewerbalny komunikat dla nas. Może to zabawne, ale słowa o kanapie, o tym, aby nie użalać się nad własną historią, ale i rady małżeńskie mocno we mnie siedzą. Radość młodych obudziła prawdziwą wdzięczność za to, że cały świat nagle spotkał się w Krakowie.
Czy trudno było się rozstać z pielgrzymami?
Pożegnaliśmy się już w sobotę, ponieważ Francuzi odjeżdżali od razu po Mszy św. na Brzegach. Uroczystą kolację zjedliśmy już w piątek. Podaliśmy barszczyk czerwony na zimno, naleśniki ze szpinakiem, a na deser biszkopt majonezowy z koktajlem borówkowym. To ostatnie smakowało najbardziej, musiałam podać przepisy.
Wczoraj przyszła do nas kartka pocztowa z Paryża od wszystkich naszych pielgrzymów i od Maxu, kuzyna jednej z Francuzek, który z nami zwiedzał Kraków. Podczas tego spaceru urodziła nam się para. Maxu i Jeanne wracali już razem, trzymając się za ręce. Może i oni będą „ŚDM-owym małżeństwem”?
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |