Grecja. Restauracja solidarności [MISYJNE DROGI]
Przed wyjazdem na Lesbos byliśmy często pytani, po co tam jedziemy. Co może zmienić kawałek lata przeżyty razem z uchodźcami? Czy nie jest to po prostu turystyka charytatywna, będąca sposobem na uspokojenie swojego sumienia?
Papież Franciszek pierwszą podróż swojego pontyfikatu odbył na włoską wyspę Lampedusę, która dla wielu uchodźców z Afryki jest bramą do upragnionego życia w Europie. Trzy lata później odwiedził również grecką wyspę Lesbos, na której do niedawna znajdował się największy obóz dla uchodźców w Europie. W drodze powrotnej Franciszek zabrał ze sobą na pokładzie samolotu 12 uchodźców, w tym sześcioro dzieci. Papież poświęca uchodźcom i migrantom znaczącą część swojej uwagi. Przypomina przy tym, że nie są to jedynie liczby i statystyki, ale konkretne osoby, posiadające imiona i osobiste historie.
Znać, żeby rozumieć
Jeana poznałem, kiedy po raz pierwszy przyszedł na lekcję języka angielskiego prowadzoną w ramach letniej szkoły językowej. Jest on młodym Afrykańczykiem z Kongo. Najbliższą rodzinę stracił w tragicznych okolicznościach, a sam musiał uciekać, aby nie być zmuszanym walczyć przeciwko swoim rodakom. Odkąd przyszedł od razu chciał nam pomagać i różne prace dosłownie „wyrywał nam z ręki”, zarażając jednocześnie swoim uśmiechem. Kiedy jechaliśmy razem samochodem zapytałem go o zwyczajny rozkład jego dnia: „Wstaję, jem śniadanie i rozmyślam nad swoją sytuacją: dlaczego wyjechałem, co będzie dalej. Jestem zdrowym, młodym mężczyzną, z zawodu kierowcą, ale nikt nie chce dać mi tutaj pracy”. Kiedy ryzykuję pytanie o to, gdzie w takim razie lepiej, w Kongo czy tu, odpowiedział: „Trudno powiedzieć. Tam moje życie było zagrożone, ale tutaj tkwię w zupełnej bezczynności”. Słowa te wypowia dał jakby sprawiały mu wyraźny ból. Doświadczenie Jeana nie jest odosobnione. Zdecydowana większość osób, które spotkaliśmy, zmuszona była opuścić z całymi rodzinami swoje domy, ponieważ mężczyźni – ojcowie, dziadkowie, synowie – w swoich ojczystych krajach brutalnie, niejednokrotnie torturami, zmuszani są przez rozmaite reżimy do bratobójczych walk. Kiedy poszedłem pierwszy raz do obozu Moria, w oczy rzuciły mi się przede wszystkim dzieci. Moria, obóz dla uchodźców przygotowany dla 3 tysięcy ludzi, w ubiegłym roku o tej porze mieścił ich prawie 20 tysięcy. Wokół obozu oficjalnego z czasem powstał obóz nieoficjalny, składający się z niewielkich szałasów i altanek skleconych z brezentu i desek. W obozie nie było prądu i wody. W takich warunkach, zwykle przez ponad rok, mieszkały całe rodziny. Około jedną trzecią mieszkańców obozu stanowiły właśnie dzieci. Dzieci, jak mała Afganka Aadila, bardzo wesołe i chętne do zabawy, a jednocześnie pozbawione jakiegokolwiek zorganizowanego zajęcia. W pandemii koronawirusa wszystkie szkoły i inne inicjatywy w obozie zamknięto. Z zachowaniem wszystkich środków sanitarnej ostrożności udało się zorganizować w obozie latem Szkołę Pokoju, czyli zajęcia dla dzieci, będące jednocześnie zabawą i formą nauki. Piszę o Morii w czasie przeszłym, bo obóz, który mieszkańcy nazywali „piekłem”, spłonął w pożarach na początku września. I kiedy wydawało się, że sytuacja nie może być już gorsza całe rodziny trafiły najpierw na ulicę, a potem do kolejnego tymczasowego obozu, w którym warunki, co trudno sobie wyobrazić, są jeszcze bardziej dramatyczne niż w poprzednim.
>>> Kenia. Nasze początki w Afryce [MISYJNE DROGI]
Zbliżyć się, aby służyć
Na Lesbos pojechałem z przyjaciółmi w ramach projektu „alternatywnych wakacji” organizowanych przez Wspólnotę Sant’Egidio, do której należymy. Włoska część wspólnoty od kilku lat odwiedzała obóz Moria na wyspie Lesbos i utrzymywała kontakty z poznanymi tam ludźmi. Chcieliśmy uchodźców przede wszystkim spotkać. Pojechaliśmy tam wiedzeni doświadczeniem, płynącym ze spotkań z ludźmi na różny sposób wykluczonymi w naszych miastach: osobami bezdomnymi, dziećmi romskimi, seniorami. Spotkania z nimi i więzi, które się między nami wszystkimi z czasem wytwarzają dały nam intuicję, że głębokie, zmieniające nasze życie sprawy rodzą się z prostych początkowo gestów. Na Lesbos, w pobliżu Morii, zorganizowano dla uchodźców Restaurację Solidarności. W wynajętym bu dynku starej olejarni serwowaliśmy przygotowywane przez nas jedzenie. W witaniu gości jako tłumacze oraz przy stołach pomagali nam wolontariusze – uchodźcy. Jean uwijał się między stolikami jakby sam mógł z powodzeniem zastąpić kilku kelnerów ze zwyczajnej restauracji. Atmosfera tych spotkań była niezwykła. Pamiętam słowa Naziry, młodej matki z Afganistanu, która przyszła na posiłek z całą swoją rodziną. Wszyscy byli odświętnie ubrani. Nazira mówiła: „Od wielu miesięcy nie mieliśmy okazji usiąść przy stole. Jedzenie było bardzo dobre. Chodzi nie tylko o jedzenie, ale o to, jak zostaliśmy tu przyjęci. W tych trudnych czasach to spotkanie podtrzymuje nadzieję”. Sytuacja związana z pandemią wymuszała na nas dodatkowe środki ostrożności. Trzeba było dezynfekować stoły i krzesła, a także utrzymywać odpowiedni dystans. W tym spotkaniu coś się jednak przełamywało: malał lęk spotkania z drugim i pojawiała się radość bycia razem. Pomimo zachowywanego dystansu fizycznego, odczuwać dawała się jakaś bliskość, a z twarzy zasłoniętych maseczkami przebijały do nas uśmiechy.
By budować trzeba współpracować
Choć upłynęło już ponad pół roku, doświadczenie spotkania z uchodźcami na greckiej wyspie Lesbos pozostaje w nas bardzo żywe. Doświadczenie to buduje w nas przekonanie, że bardziej ludzki świat jest możliwy. Wszystko to razem budzi w nas przede wszystkim marzenia o otwarciu nowych korytarzy humanitarnych. Jednym z nich, w ramach umowy zawartej z rządem Włoch, przyjeżdża wkrótce Jean. Jego SMS sprzed kilku dni: „Jestem w drodze do Aten, a za kilka dni lecę do Rzymu. Pamiętajcie o mnie w modlitwie”.
Maciej Mróz
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |