Indonezja. Na krawędzi krateru [MISYJNE DROGI]

Każda wyspa to inny świat. Mieszkają na nich różni ludzie, różna jest przyroda, inne jedzenie. Zaskakuje serdeczność i wszechobecne becaki.

Indonezja, to 17 508 wysp położonych na Oceanie Indyjskim. Odległość od Polski to bagatela 13 372 km, z czego tysiąc leży po południowej stronie równika. Siedząc nad oceanem, warto uświadomić sobie, że dalej jest już tylko Australia. 87% mieszkańców tego bardzo ciekawego zakątka świata to muzułmanie, a jedynie niespełna 3% to katolicy, których ze świecą szukać nawet w największych miastach. Są tu inne smaki, zapachy, dźwięki. Ludzie pracowici, biedni, ale pełni godności i mający dla siebie czas. O większą egzotykę już naprawdę trudno.

Fascynująca Azja

Zawsze ciekawiła nas Azja. Może dlatego, że jeszcze niewielu Polaków tam dociera. To ciekawość skierowała nas do Tajlandii i Kambodży w 2013 r. Rok później długo wahałyśmy się pomiędzy Sri Lanką a Indonezją. Wybór ostatecznie padł na Sri Lankę, zatem teraz ten cel podróży wydawał się być oczywisty. Lecimy do Indonezji. Wyruszamy jak zawsze w trójkę. Justyna, Ewa i jej mąż Krzysztof.


Zaskakujący zapach

Lot był dużo dłuższy niż się spodziewaliśmy. Dwie przesiadki. Dwie noce spędzone na lotniskach i w końcu upragniony, pierwszy wdech w Dżakarta- Soekarno-Hatta – chcieliśmy napisać: świeżego powietrza – ale… nie. To było coś pomiędzy otwartym piekarnikiem, sauną a zapachami rodem z warsztatu mechanicznego. I czegoś jeszcze, czego nie udało nam się do końca określić. Tak właśnie miały pachnieć nasze najbliższe dwa tygodnie. Niektórych mogłoby to zniechęcić, jednak my dostrzegaliśmy w tym miłą odmianę.

Jawa na becaku

Plan na Jawę mieliśmy krótki. Dwa ośrodki życia kulturalno-religijnego, wulkan Bromo i kopalnia siarki Kawah Ijen. Pomimo tego, że ani przewodniki, ani tubylcy nie przewidują odwiedzenia dwóch kompleksów świątynnych jednego dnia, my uznaliśmy, że podejmujemy wyzwanie. Pomysł był prosty. Wstać o szóstej rano, zjeść w biegu lokalne śniadanie, czyli nasi goreng (smażony ryż z warzywami), i wraz z setkami lokalnych mieszkańców podążających do pracy dostać się do świątyni Borobudur, znanej nam z okładki przewodnika i nazwanej przez nas „dzwonkami”. Jak się okazało dla Indonezyjczyków dużo ważniejsze od „piramidalnej konstrukcji świątyni odzwierciedlającej buddyjską wizję świata” okazał się pieniądz. Dużo mniej czasu zajęło nam zwiedzenie kompleksu niż dotarcie do wyjścia przez labirynt setek straganów i nagabujących sprzedawców. Tym razem też nie chcieliśmy kolejnej mini-świątyni, dziesięciu kartek za jednego dolara, małego słonia ani promocyjnego pakietu trzech apaszek rodem z Chin. Dotarliśmy do becaka (jest to zmotoryzowana wersja zwykłej rikszy, przeważnie trójkołowa), a dokładnie dwóch, gdyż nasze europejskie rozmiary nijak się miały do indonezyjskich standardów. Szybka podwózka na dworzec autobusowy, podróż i oto jesteśmy w drugiej świątyni – Prambanan. Chcąc zobaczyć wszystkie obiekty świątynne, skorzystaliśmy z wypożyczalni rowerów. Pośród dźwięków kolebiących się błotników jeden składak, jeden tandem i troje polskich turystów poznało uroki i historię kompleksu
świątynnego upamiętniającego zwycięstwo władcy, którego imię zapomnieliśmy jeszcze przed opuszczeniem pierwszej świątyni. Trudniejsze miało dopiero nadejść.


Jądro Ziemi

Do zadania przemieszczenia się pod wulkan Bromo podeszliśmy ambitnie, chcąc dotrzeć tam na własną rękę. Długo się udawało, dzięki czemu mogliśmy doświadczyć podróży jawajskimi
liniami kolejowymi. Tu wbrew naszym obawom obyło się bez przygód, a pociąg dotarł na miejsce jedynie z godzinnym opóźnieniem. Tam jednak przekonaliśmy się, że bez wykupienia
biletów na „zorganizowaną” wycieczkę ani rusz. Wieczór spędziliśmy w barze, który okazał się być międzynarodowym tyglem. W wielojęzycznym gwarze słychać było niekończące się opowieści
o przygodach, doświadczeniach i fascynacjach podróżników. Noc była krótka. Nim się spostrzegliśmy, już jechaliśmy kawalkadą jeepów na pierwszy w życiu podbój wulkanu. Ten okaz przywitał
nas wyjątkowo – hałasem, kłębami wydobywającej się pary i siarkowodorem – przynajmniej na to wskazywał zapach. Rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania – aktywny wulkan wzbudził ogromny respekt. Stojąc na krawędzi krateru czuliśmy się, jakby jądro Ziemi było tuż-tuż.

Z Alim w kopali siarki

Dzień rozpoczęliśmy wcześnie, a jego większość tradycyjnie spędziliśmy w podróży. Cel: kopalnia siarki. Trudno nam powiedzieć, gdzie wylądowaliśmy na noc, bo było zupełnie ciemno, a na sen zaledwie trzy godziny. Spacer po okolicy był w tym momencie na końcu listy naszych priorytetów. Rano, tzn. w nocy, mocno zużytym busikiem powłóczyliśmy się pod górę. Wiedząc, co nas czeka, modliliśmy się, by podróż trwała jak najdłużej. Nieuchronnie zbliżaliśmy się do długiej, górskiej wędrówki. Ślizgając się po wszechobecnym piasku, potykając o wystające korzenie i kamienie, wąską ścieżką próbowaliśmy nadążyć za prowadzącym nas Alim. Dobrze, że nikt nie uprzedził nas o tym wcześniej, ale bonusem dodanym do naszej „wycieczki”, poza wschodem słońca na szczycie kolejnego wulkanu, okazało się zejście na samo dno krateru, z którego wydobywano siarkę. Byliśmy potwornie zmęczeni wejściem na szczyt wulkanu, a następnie zejściem do krateru. Każdy wdech powodował pieczenie w płucach. Oczy łzawiły, a kamienie były coraz bardziej śliskie. W głowie pojawiały się myśli „po co nam to wszystko?”. Było nam naprawdę bardzo
ciężko. Jednak to okazało się niczym w porównaniu z niemal heroiczną pracą, którą wykonują tamtejsi górnicy. Ubrani w kalosze, jedynie z chustkami na ustach jako filtrem chroniącym przed żrącymi wyziewami, przy użyciu prostych narzędzi odłupywali siarkowe bloki. Załadowawszy je do wyplecionych koszy, wynosili na barkach najpierw na szczyt, a następnie do podnóża góry, gdzie następowało ważenie i marna zapłata za blisko dziewięćdziesięciokilogramowy urobek. I tak dwa razy dziennie. Doświadczenie spotkania z zawsze uśmiechniętym robotnikiem, którego życie z powodu zatrucia oparami statystycznie będzie trwać nie dłużej niż 40 lat, pozostanie w naszych głowach…


Kawa z Luwaka

Bali, pewnie jak wszyscy, znaliśmy z folderów z ekskluzywnymi wakacjami. Bajeczne plaże i tarasy ryżowe co roku kuszą miliony turystów. My odpoczynek zostawiliśmy na koniec. Przed nami Ubud, czyli kulturalna stolica wyspy. Tam w jednym miejscu można było zobaczyć tradycyjne balijskie tańce, wziąć udział w warsztatach malowania masek, zobaczyć wystawę malarstwa, dziesiątki świątyń i odbyć spacer po lesie będącym świątynią małp. Dni upływały na włóczeniu się po okolicznych tarasach ryżowych, kosztowaniu lokalnych specjałów i siorbaniu Kopi Luwak – rzekomo najlepszej kawy na świecie, której pochodzenie dla niektórych może być zbyt kontrowersyjne (ziarna kawy są wydłubywane z odchodów cywety i zaparzane). Wmawiano nam, że dwa tygodnie to zdecydowanie za mało na podróż po Indonezji. Rzeczywiście. Nawet po dwóch miesiącach pozostałby w nas niedosyt, ponieważ każda wyspa to zupełnie nowy świat. Jesteśmy szczęściarzami, że udało nam się być tam chociaż przez tak krótki czas.

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze