Foto: Marcin Wrzos

Jutro trzeba wyruszyć na pole [MISYJNE DROGI]

Charles i Babette wstają wcześnie rano. Ich majątek rodzinny składa się z kilku chat, wśród których jest magazyn na bawełnę. Żyją z jej uprawy. Mają pole. Stary motocykl. Dwie komórki. Mają siebie.

Damien Foncha to trzynastolatek. Wraz ze swoim ojcem Charlesem, matką Babette i czwórką rodzeństwa zajmuje się uprawą bawełny, niekiedy nazywanej białym złotem. Zaczął pracować
na plantacji, gdy miał zaledwie cztery lata. Do dziś nie ukończył żadnej szkoły, podobnie jak jego siostra i bracia. Cała piątka niemal codziennie od rana do wieczora mozolnie ściąga z krzaków białe kłębki. Wszystko po to, by ich rodzina mogła, jak na tamtejsze warunki, w miarę dobrze żyć.

Poranek

„Damien, Damien, wstawaj! Śniadanie!” – słyszę wołanie młodszego brata Jeana, który, jak zorientował się Damien po otwarciu oczu, stał tuż nad nim. Nie wiedział, która była godzina, bo w jego domu nigdy nie było zegarka. Jednak wstał. Ubrał starą, znoszoną koszulkę w kwiaty i wiedziony zapachem smażonych na blasze nad paleniskiem placuszków z prosa, wyszedł przed chatkę. Tak wygląda niemal każdy jego poranek. O dwa lata młodszy Jean budzi rodzeństwo, mama przyrządza śniadanie, a tata jeszcze przed świtem wychodzi na tzw. rynek, by przed rozpoczęciem zbiorów sprzedać bawełnę i inne plony z ich pola – to codzienność rodziny Damiena. Bawełnę kupowali najczęściej bogaci pośrednicy, potem sprzedawali niemal 100% drożej kupcom, którzy później przekazywali ją dalej do fabryk w różnych częściach świata. Nikt jednak nie protestował, bo większość Kameruńczyków nawet nie miała o tym pojęcia. Targowali się zazwyczaj o kilka środkowoafrykańskich franków, by później móc za nie kupić żywność. Dzieciaki chodzą do szkoły misyjnej, jednak nie podczas zbiorów. Charles opowiadał, że zamiast uczyć się czytać i pisać, zbierał codziennie z przyszkolnego terenu 30 kg bawełny. To był sposób nauczycieli na dorobienie do marnej pensji. Ktoś, kto nie chciał pomagać nauczycielowi w dorobieniu do pensji, był czasem nawet bity cienkim patyczkiem. Ten system tak działał. Płacili za szkołę, a ponadto byli tanią siłą roboczą. Bywa, że ta sytuacja powtarza się i dziś.

Foto: Marcin Wrzos OMI

Praca czy nauka

Damien wraz ze swoim młodszym rodzeństwem od trzech lat chodzi na zajęcia prowadzone w szkole misyjnej. Tylko dzięki tym lekcjom cała piątka nauczyła się pisać i liczyć. Dowiedzieli się również, jak wygląda życie w krajach, z których pochodzą misjonarze. Ze względu na wiele obowiązków dzieci z rodziny Foncha nie mogą jednak brać udziału we wszystkich lekcjach. Często muszą
wybierać, czy wolą pogłębiać swoją wiedzę czy też chcą zostać na plantacji i pomóc rodzicom lub też pójść do szkoły i zarazem pracować. Niestety, dla większości Kameruńczyków wybór ten jest prosty – to praca – szczególnie w okresie zbiorów – a nie nauka powinna być dla nich na pierwszym miejscu. „Tak było, jest i będzie” – zwykła mawiać babcia Damiena, która właściwie urodziła się na plantacji bawełny i na niej też zmarła. Gdy patrzę na ich ręce, bez względu na wiek, wszystkie są spracowane i szorstkie.

Marzenia

Damien nie chce jednak podzielić losu swojej babci i pracujących ciężko każdego dnia rodziców. Odkąd od misjonarzy usłyszał o Europie i o krajach, z których pochodzą, postanowił, że sam kiedyś wyjedzie do „innego świata”, jak zwykł nazywać inny kontynent. O swoich marzeniach często opowiada wieczorami młodszemu rodzeństwu. Historie te traktują niczym bajkę na dobranoc. Bracia i siostra proszą go też, by zabrał ich ze sobą. Jednak wie, że nie będzie mógł tego zrobić. Rodzice, mimo całej miłości do niego, nie wybaczyliby mu, gdyby zostali na plantacji sami. Te historie,
które podsłuchuję za cienką ścianą, są dla mnie wzruszające. Z pewnością na długo zostaną w mojej pamięci.

Foto: Marcin Wrzos OMI

Historia

„Już wróciłeś?” – słyszę, jak Babette pyta męża, zasypując ognisko, które posłużyło jej do upieczenia placków. „Tak. Udało mi się sprzedać ponad 100 kilogramów, przyjadą po nie po południu. Jutro o poranku pojadę więc na targowisko i kupię jakieś jedzenie” – odpowiedział mąż kobiety. Potem w tajemnicy powiedział mi, że modlił się wtedy w duchu, by zarobionych pieniędzy wystarczyło mu jeszcze na jakiś niespodziewany drobiazg dla żony Z Babette poznali się pracując razem na plantacji kakaowców, na której Charles pomagał swoim sąsiadom. Szybko się pobrali, a już rok później na świecie pojawił się Damien. Tuż po jego narodzinach młode małżeństwo postanowiło założyć własną plantację bawełny na ziemi, która należała od lat do ich rodziny. W sumie nie można powiedzieć, że są jej właścicielami. Nie mają na to papierów. Ale już kilkanaście lat żyją w tym miejscu. Charles blisko domu zaorał kilka hektarów ziemi i przejechał na nich tzw. wyznacznikami siewu. Potem małżonkowie zasadzili pierwsze nasiona. Podczas ich wzrostu zajmowali się odchwaszczaniem i nawadnianiem korzeni. Bawełna jest bowiem niezwykle podatna na działanie szkodników. Dopiero po ośmiu tygodniach od zasiania zaczynają pękać torebki nasienne, z których wydobywa się biały puch. Wtedy zaczynają się ręczne zbiory. Tu nikt nie słyszał o kombajnach czy innych urządzeniach. Zresztą, praca własnych rąk jest tańsza. Zerwane kłębki formuje się w duże bale, które później są kilkukrotnie przeczesywane i czyszczone. Dopiero po tych zabiegach mogą zostać sprzedane, czym zajmuje się najczęściej najstarszy mężczyzna w rodzinie. „Może kupisz jutro dzieciom nowe zeszyty?” – zapytała kobieta, a w jej oczach zauważyłam radość. Choć sama nie miała żadnego wykształcenia, to chciała, by jej dzieci chociaż raz w tygodniu pojawiały się na zajęciach alfabetyzacyjnych prowadzonych przez misjonarzy. Na początku nie była do nich przychylnie nastawiona. Sądziła, że gdy Damien i jego rodzeństwo zyskają jakąś wiedzę, to zaczną się buntować przeciwko pracy przy bawełnie i odejdą z domu. A teraz za stanawia się nad posłaniem któregoś ze swych dzieci na dalszą naukę do college’u – płatnej szkoły. To byłaby szansa na lepsze wykształcenie jednego z dzieci. O studiach czy liceum na razie nie myślą. Tak robią też sąsiednie familie. Zdanie na ten temat zmieniła jednak za sprawą niecodziennej sytuacji, o której opowiedziała mi podczas wczorajszego obiadu.

Foto: Marcin Wrzos OMI

Dzięki misjonarzom

Trzy lata temu Babette z mężem wybrała się na targ. Po drodze ukąsił ją wąż. Noga kobiety z każdą minutą bolała i puchła coraz bardziej. Wówczas jeden z Kameruńczyków, przeświadczony, że kobieta umiera, udał się do pobliskiego kościoła. Poprosił napotkanego w Figuil misjonarza o sakrament namaszczenia chorych. Jak się jednak okazało, na misji był ośrodek zdrowia i siostry służebniczki, które ukończyły pielęgniarstwo. Babette szybko przetransportowano na teren misji. Tam podano jej surowicę, odkażono ranę i założono opatrunek. Wspomniany misjonarz później wielokrotnie odwiedzał rodzinę Foncha. Chciał upewnić się, że kobieta dochodzi do zdrowia. Wtedy również zaprosił jej pięcioro dzieci do niewielkiej szkoły w pobliżu ich wioski. Babette i Charles zgodzili się bez oporów i od tego czasu dbali, by ich potomstwo chociaż w ten sposób zdobyło podstawowe wykształcenie i państwowy certyfikat. Nad Kamerunem zachodzi słońce. Robi się zimno. Wieczorem siadają przy palenisku. W metalowym kubku piją parujący napar z miejscowych ziół. Jeszcze rozmowa przez komórkę ze znajomymi, którą ładują w nieodległym miejscu, gdzie są panele słoneczne. Czas iść spać. Jutro przecież trzeba wyruszyć na pole.

Karolina Binek

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze