Kambodża. Góry pachnące kardamonem

Kambodżańskie Góry Kardamonowe leżące przy granicy z Tajlandią zajmują milion hektarów. To najdzikszy teren w południowo-wschodniej Azji. Do dziś w części
niedostępny, nie są też opisane wszystkie tutejsze gatunki roślin i zwierząt.

Trzęsie. W czerwonym pyle laterytowej drogi czuję każdą dziurę, przez którą przejeżdża pickup San Pierona. Leżę na pace, przyglądając się mijanym palmom, domom z blachy falistej i polom ryżowym, kłującym oczy intensywną, świeżą zielenią. W środku siedzi Ola, moja żona, a wtedy jeszcze narzeczona, nasz przyjaciel Wiktor i Ellena. Jedziemy do jednej z salezjańskich szkół pod Phnom Penh, aby sprawdzić, kto z naszych uczniów jeszcze się tam uczy, zrobić im zdjęcia i porozmawiać krótko z nauczycielem. Na miejscu podchodzą do nas dzieciaki w wieku od sześciu do kilkunastu lat. Gdy już się odważą i oswoją z widokiem „baranów” (tak w Kambodży określa się białych), to chętnie robią sobie zdjęcia, próbują zagadywać łamanym angielskim, pokazują nam szkołę. Największą atrakcją jest jednak ciągnięcie mnie za włosy na rękach – Khmerzy są bezwłosi, więc dla dzieci to ewenement. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Ola nie pokazała uczniom, że na nogach też mam włosy. Grunt to życzliwość narzeczonej.


Przyjechaliśmy na pomoc

Objeżdżamy szkoły jako przedstawiciele Międzynarodowej Fundacji Don Bosco. Salezjanie prowadzą w Kambodży pięć dużych szkół i do tego opiekują się prawie tysiącem dzieci w mniejszych szkołach. Każde z nich dostawało wsparcie finansowe na poziomie kilkudziesięciu dolarów rocznie, co wyraźnie poprawiało jego sytuację. Sponsorzy z całego świata dwa razy w roku dostawali w zamian informacje o dziecku, jego zdjęcie, krótki opis jego sytuacji i kartkę na Boże Narodzenie. Niestety, z uwagi na konieczność ograniczenia kosztów prowadzonej działalności, nie miał kto zająć się systematyczną komunikacją. Nasz przyjazd wypadł w momencie apogeum problemów – od wielu miesięcy sponsorzy nie dostawali informacji o dzieciach i zaczęli się wycofywać. Nasza rola polegała na sprawdzeniu dzieci w systemie, potwierdzeniu ich wieku, ustaleniu, czy nadal się uczą i przygotowaniu nowych profili każdego ucznia – z jego aktualnym zdjęciem, wiekiem, opisem jego sytuacji rodzinnej i materialnej. Plan oczywiście był inny. Chcieliśmy uczyć angielskiego w dżungli, w maleńkich szkołach. Rzeczywistość okazała się znacznie bogatsza. Gdy zorientowaliśmy się, że szkoła, w której mieliśmy uczyć, nic o nas nie wie, nie mamy gdzie spać i w zasadzie musimy zaczynać wszystko od zera, postanowiliśmy udać się w najbardziej sprawdzone miejsce – do siedziby biskupa w Battambangu. Biskup Kike, niezwykle życzliwy Hiszpan zarządzający tą prefekturą apostolską, którego wszyscy traktują bardziej jak ojca niż obleczonego w godności hierarchę, polecił nam brata Roberto, salezjanina, który odpowiada za Fundację Don Bosco. Pojechaliśmy do niego do Sihanoukville nad Morzem Południowochińskim.

Capo di tutti capi

Określenie „capo di tutti capi”, w stosunku do brata Roberto nie będzie przesadą. Włoch od 30 lat mieszkający w Kambodży, osoba bardzo na miejscu ważna, o czym świadczy choćby otrzymanie od króla obywatelstwa khmerskiego, zarządza fundacją, odpowiada za kontakt ze sponsorami, zatrudnia, ale i zwalania współpracowników, rekrutuje wolontariuszy. Gdy usłyszał naszą historię, zaproponował wolontariat u siebie. I tak, zamiast uczyć angielskiego przez kilka godzin dziennie, spędzaliśmy ten czas na ślęczeniu nad plikami w Excelu i jeżdżeniu po szkołach. Przekonaliśmy się dzięki temu o olbrzymiej biedzie mieszkańców. Wielodzietne rodziny mieszkają w budynkach z blachy falistej, bez bieżącej wody i często bez elektryczności. Odżywiają się głównie ryżem z warzywami i owocami. Gdy spadnie deszcz, drogi zamieniają się w błotnistą maź. Łatwo się poślizgnąć, a dzieci tutaj, zresztą tak jak w Polsce, też lubią kałuże. Całe szczęście, że klimat zwrotnikowy jest dla nich łaskawy. Wysoka temperatura, dochodząca w porze monsunowej do 38ºC, pozwoliła na rozwój bujnej roślinności i doskonałe warunki do uprawy ryżu. Dzieci przybiegają do nas, i to już nie tak jak w Polsce, są ciekawe wszystkiego. Szkoły, prowadzone w ramach adopcji misyjnej, są dla nich szansą.

Trudna historia

Mimo prób zagadywania o przeszłość, nie udało nam się za dużo dowiedzieć o czasach Czerwonych Khmerów (1975–1979). W rozmowach nie porusza się tego tematu, a pamięć została schowana bardzo głęboko i cały naród liczy, że rany same się zaleczą bez wyciągania jakichkolwiek konsekwencji wobec winnych. Pomaga w tym fakt, że ponad 90% społeczeństwa to buddyści, którzy starają się cierpliwie znosić cierpienie, jakie ich spotyka. Jednak podskórnie daje się wyczuć żywotność tej tragedii, w której zginęło najprawdopodobniej ponad 20% populacji, czyli 1–2 mln ludzi. Przejmujące wrażenie robią Pola Śmierci i więzienie Tuol Sleng. Nie tylko dlatego, że zdarzyło się to ponad 30 lat po Auschwitz, ale również, a może przede wszystkim, że to brat zabił brata. To nie zewnętrzni najeźdźcy wymordowali naród, ale współobywatele. Obecnie obok siebie mieszkają ofiary i mordercy lub ich dzieci czy wnuki. Sytuację komplikuje fakt, że od połowy lat osiemdziesiątych premierem jest Hun Sen – dawny żołnierz Czerwonych Khmerów, który wygrał także ubiegłoroczne wybory parlamentarne. Po delegalizacji partii opozycyjnych, ugrupowanie Hun Sena uzyskało wszystkie mandaty w parlamencie. Łamanie praw człowieka, w szczególności w zakresie swobody wyrażania własnych przekonań, jest w Kambodży niestety na porządku dziennym, choć bezpieczeństwo turystów jest zapewnione w pełni.


Powietrze z przyprawami

Kambodża jest wielokolorowa i wieloaspektowa. Ciekawy jest Koh
Kong, nazywane dzikim zachodem Kambodży. Do niedawna było centrum bandytyzmu, prostytucji, AIDS, przemytu zwierząt, hazardu i kłusownictwa. Sytuację poprawiła budowa nowych dróg i mostu na granicy z Tajlandią w 2002 r. W obecnie sennym mieście nie ma wielu atrakcji turystycznych, jest za to kilka hoteli, kasyn i restauracji. Zaczynają się pojawiać turyści, bo to dobra baza wypadowa do wycieczek w Góry Kardamonowe i na bezludne wysepki porośnięte lasem namorzynowym (niesamowity widok). Niewysokie domki, powietrze pachnie przyprawami. Nad piaszczystymi drogami po przejeździe aut, tuk tuków i motorów wzbijają się tumany szaro- -pomarańczowego kurzu. Szerokimi ulicami każdy jeździ jak chce. Nie ma latarni, wieczorem miasto tonie w ciemnościach. Życie koncentruje się wokół nabrzeża, na którym można kupić wszystko, co człowiekowi potrzebne, przydatne i niekonieczne: owoce, warzywa, żywe zwierzęta i mięso, pieczone pająki, dokumenty, pamiątki, ubrania. Kambodża od kilku lat jest krajem wzmożonego ruchu turystycznego. Poza oczywistymi korzyściami dla ludności – podniesienie poziomu życia, nowa infrastruktura, otwarcie na świat – dużo jednak zmieniło się na gorsze. Khmerzy przestali być życzliwi dla obcych, nie witają wszystkich z uśmiechem i coraz częściej nachalnie domagają się pieniędzy. Ponadto kraj tonie w śmieciach, głównie plastiku. Usłyszeliśmy na miejscu, że to z tego względu, że jeszcze kilka lat temu prawie nie było sztucznych opakowań na rynku. Mieszkańcy jedli na liściach bananowca, które po posiłku wyrzucali w dżungli czy przy drodze, gdzie bardzo szybko się rozkładały. Nawyki pozostały te same, ale plastik nie chce się tak samo szybko rozkładać. Jeżeli nic się w tym zakresie nie zmieni, to nawet kompleks Angkor Watu będzie ledwo widoczny zza hałd odpadów. Jaka jest Kambodża? Urzekająca przyrodą, przygnębiająca biedą, ciesząca życzliwym uśmiechem, denerwująca natrętnym żebractwem. Czego jej potrzeba? Spokoju, edukacji, wsparcia, w wybraniu własnej drogi. Przyjaciół.

Łukasz J.Latosiński, Fundacja Dzieci Don Bosco w Kambodży

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze