fot. Pexels

Nepal: tybetański nowy rok

Społeczności tybetańskie obchodzą Losar, tybetański Nowy Rok. W dolinie Langtangu to jedna z niewielu okazji na przyjazd dzieci do domów. Zdaniem wioskowych przywódców praktyka sponsorowania nauki dzieci przez turystów zabija tybetańską kulturę.

„Kiedy na Losar dzieci przyjeżdżają do domów, cała wioska zmienia się nie do poznania” – Lakhpa Tamang Jangba, przywódca tybetańskiej społeczności w osadzie Kandżin Gompa, w dolinie Langtangu, jaśnieje na twarzy. „Nie ma lepszego prezentu na Losar, tybetański Nowy Rok!” – w głosie słychać jednak nutę smutku.

Kandżin Gompa leży na granicy nepalsko-chińskiej i jest głównym celem wypraw trekingowych w regionie Langtangu. Niemal wszystkie obiekty odbudowane po trzęsieniu ziemi z 2015 r. to również schroniska. Dachy domów jaśnieją od wielkich paneli słonecznych, w osadzie działa kilka piekarni i fabryka serów z mleka jaka. Z okien widać pasące się jaki, a nad osadą góruje siedmiotysięczny szczyt Langtang Lirung.

„O tej porze roku wszystko ożywa, bo normalnie są tutaj tylko właściciele schronisk, pracownicy i kilku turystów, którzy wpadają poza sezonem” – mówi Lakhpa. Opowiada, że na Nowy Rok, który w 2017 roku wypada 27 lutego, należy ubrać się odświętnie, najlepiej w nową odzież. Wszystkie domy i obejścia są sprzątane, odmalowywane, a usterki naprawiane.

Losar może trwać nawet dwa tygodnie, ale pierwsze trzy dni są najważniejsze. Pierwszego dnia buddyści obrządku tybetańskiego odwiedzają świątynie lub gompy – klasztory mnichów tybetańskich. Modlą się i składają ofiary.

Drugi dzień należy do przyjaciół i dalszej rodziny. Sąsiedzi odwiedzają się w domach, w dobrym tonie jest też zaprosić do siebie zaprzyjaźnionego mnicha, który odprawia domowe rytuały.

Trzeciego dnia ludzie zbierają się na wspólną dla całej społeczności ceremonię lhasang, podczas której spala się kadzidła ziołowe. Następnie uczestnicy wyrzucają w górę csampę, prażony jęczmień. Ma to zapewnić pomyślność na nowy rok. Jednocześnie na widok publiczny wystawiana jest udekorowana kwiatami i oprawiona w ramki fotografia Dalajlamy XIV.

„Ale przede wszystkim biesiadujemy. Jedzenia są całe góry!” – zaokrąglony Lakhpa klepie się po brzuchu. „Przygotowania i całe przyrządzanie potraw trwa dobry tydzień, a może i dłużej” – zapewnia.

Jednym z przysmaków jest słodki khapsay – rodzaj kruchego ciastka, który najpierw fantazyjnie się zaplata, a następnie smaży w głębokim oleju. Podstawą jest jednak guthuk – zupa z kluskami i dziewięcioma składnikami, m.in. mięsem, suszonym serem, rzodkiewką i innymi warzywami.

Do guthuka wrzuca się kulki zrobione z ciasta, z niespodzianką w środku zamiast farszu. Mogą zawierać kawałek wełny, węgla, papryczkę chili albo kawałki papieru z rysunkiem słońca lub księżyca. Każda z tych niespodzianek żartobliwie nawiązuje do ludzkiego charakteru. Jeśli ktoś znajdzie kawałek wełny, to znaczy, że ma dobre serce. Z kolei węgiel to „czarne serce”, chili oznacza ostry język, a kawałek soli – lenia.

„Dzieci bawią się też fajerwerkami” – dodaje Tashi Tsering z Kandżin Gompy. „Ale raczej to nowa tradycja, obca w dolinie Langtangu. Przyniosły ją tutaj z miasta” – Tashi również cieszy się na widok dzieci w domu. Na co dzień mieszkają z dala od rodziców w Katmandu i Trisuli, uczą się w szkołach z internatem.

„Najmłodsze ma siedem lat. Starsze, kiedy przyjeżdżają do nas, są już tak przyzwyczajone do miasta, że z trudnością oddychają na tej wysokości” – wzdycha Tashi. Kandżin Gompa leży na prawie 4 tys. metrów. „Ale co robić? Nie ma żadnej alternatywy” – dodaje.

Lakhpa tłumaczy: „Kiedyś była publiczna szkoła w wiosce Langtang, całkiem blisko. Ale nie była najlepsza, a rodzice chcieli lepszej edukacji dla dzieci. Do tego turyści zaczęli sponsorować dzieciom naukę w miastach. Tamta szkoła umarła”.

Lakhpa szybko zorientował się, że dzieci zaczęły tracić kontakt z własną kulturą. „Nie tylko nie potrafią już zająć się gospodarstwem i mają problemy z wysokością, ale przestały dobrze mówić po tybetańsku. W Katmandu musiały nadrobić braki w języku nepalskim. Do tego tracą kontakt z religią, zwyczajami, rytuałami. Wszystkim, na co składa się nasza kultura” – opowiada zasmucony, dodając, że dzieci z Langtangu o ciemniejszej karnacji, gorzej mówiące po nepalsku, muszą cały czas walczyć z przytykami wielkomiejskich kolegów.

„Potem mają kompleksy i jeszcze bardziej nastawiają się przeciw swojej wiosce i kulturze” – ocenia.

W odpowiedzi przywódcy kilku wiosek doliny Langtangu ufundowali społeczną szkołę z językiem angielskim i nepalskim, która uczyła również tybetańskiego i lokalnej kultury. „Szkoła miała dobrych nauczycieli, na poziomie tych z Katmandu, którzy się starali, bo dobrze tu zarabiali. Niestety bardzo szybko musieliśmy ją zamknąć” – opowiada Lakhpa.

„Wszyscy mówią, że edukacja w mieście jest lepsza” – oboje małych dzieci Pemy, młodej kobiety z wioski Langtang, uczy się w Katmandu. „Turyści je sponsorują i jesteśmy za to wdzięczni. Ale oczywiście trudno się z nimi rozstać” – dodaje, patrząc pod nogi.

„Paradoksalnie pomoc turystów, czyniona w dobrej wierze, prowadzi do upadku naszej kultury. Zamiast sponsorować dobre, społeczne szkoły, łożą pieniądze na pojedyncze dzieci” – mówi rozgoryczony Lakhpa.

„Od dawna ludzie wyjeżdżają za pracą do krajów Zatoki Perskiej, często na kilka lat. W wioskach nie ma mężczyzn. Do tego się przyzwyczailiśmy” – mówi Pema, dodając, że również jej mąż miesiącami pracuje poza domem. „Teraz w wioskach jest coraz mniej dzieci” – zauważa.

„Losar z jednej strony jest radosny, bo dzieci są z nami, ale przecież zaraz znowu wyjadą” – kończy Tashi.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze