fot. PAP/Tytus Żmijewski

„Największy comeback od czasów Jezusa”

Dobrze wiem, że w tym światku, w tym padoku, nie ma za dużo współczucia. I to jest dobre. Dlatego jestem przygotowany, że jak tylko coś będzie szło nie tak, od razu wszyscy będą krytykowali moją decyzję czy zwalali to na moje ograniczenia. Padok jest tak naprawdę okrutny” – powiedział Robert Kubica w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

Pierwsza operacja ratowania zmasakrowanej prawej części ciała trwała siedem godzin, w następnym miesiącu było ich kilkanaście. Już sama myśl o bólu, cierpieniu, mobilizacji, jaką musiał mieć Robert Kubica, przyprawia o dreszcze! Musiał walczyć nie tylko z własnym ciałem, głową, ale również tymi, którzy nie życzyli mu za dobrze. 6 lutego 2011 r. uległ wypadkowi samochodowemu podczas rajdu Ronde di Andora. Jego auto uderzyło w barierę. Pilot wyszedł z samochodu o własnych siłach, ale żeby wydostać kierowcę F1 trzeba było rozcinać karoserię.

Sporo zawiści. Pytanie: po co…
Jego historia pokazuje pewien paradoks. Ten sam świat i kibicuje i patrzy z zawiścią. Na temat Kubicy powstało tysiące artykułów. W dniu ogłoszenia jego powrotu Google pokazał 28 mln wyszukiwań w odpowiedzi na zapytanie „Kubica”. To wydarzenie ogłoszone zostało jako „największy powrót w historii sportu”. Dziennikarze lubią nośne tytuły, można było znaleźć i taki: „Największy comeback od czasów Jezusa”. I tak jak dziennikarze kibicowali, to czytelnicy się podzielili. I co tu dużo mówić… niestety głównie polscy. Część wytykała mu to, że do wypadku doszło na „prywatnej imprezie”. Kubica był więc sobie sam winien, żaden z zawodników F1 „nie wygłupiał się tak, jak on”. Inni zarzucali mu, że zajmuje się tylko tym, co lubi a „mógłby pracować jak inni”. Trzecia grupa zastanawiała się, czy tankując na stacji paliw, która należy do państwa, wspieramy rehabilitację i rozwój Kubicy (w domyśle: „czy warto”). A budżet reklamowy Orlenu ma się nijak do ceny benzyny. Szybciej i łatwiej rzucić kamieniem niż pomyśleć…

Robert Kubica to dla mnie mistrz. Ale nie sportowy
Smutne to. Sam nie jestem fanem tego sportu. Nigdy motoryzacją się nie interesowałem, wyścigami również. Wstyd przyznać (a w sumie nie!), że nie znam się na modelach samochodów, ich parametrach oraz całej tej nomenklaturze i kulturze. Na Roberta Kubicę w ostatnich dniach patrzyłem więc nie jak na sportowca, rajdowca. Patrzyłem na człowieka, który po wielkiej traumie, niesamowitym cierpieniu wraca dokładnie w to miejsce, w którym go to nieszczęście spotkało. I wraca nawet nie w tej samej formie, ale silniejszy. Dziś wielu podaje mu rękę z gratulacjami, ale pewnie przez setki dni (w ciągu tych prawie 8 lat) był sam albo z nielicznymi, najbliższymi. Podjął wyzwanie, nie wiedząc, jaki będzie skutek. Zaciskał zęby, wierzył. Jak sam przyznał – czuł, że Góra mu kibicuje. Także zawodowcy, sportowcy, przyznają, że oprócz rehabilitacji, treningów i ćwiczeń była modlitwa (mówił o tym rajdowiec Tomasz Kuchar na antenie TVN24).

Kubica nigdy nie będzie dla mnie idolem sportowym i rajdowym mistrzem. Doceniam jego sukcesy i profesjonalizm. To jednak nie mój świat, nie moja bajka. Zawsze jednak będzie dla mnie mistrzem przezwyciężania trudności, stawiania czoła cierpieniu. Oj, już nie tak łatwo będzie sobie odpuścić, powiedzieć, że coś jest za trudne! Nawet gdy później i tak spotkamy się z ludzką zawiścią i małostkowością, warto podejmować wyzwanie – dla samego siebie. Nie po to Bóg dał nam tyle możliwości (które tlą się w nas samych), byśmy z nich nie korzystali dopóki możemy! I nie zrażajmy się tym, co małe. Do większych rzeczy jesteśmy stworzeni! Kubica pokazał mi (nam), jak zwyciężać mamy!

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze