Fot. Justyna Nowicka/misyjne.pl

Czy św. Jan od Krzyża miał depresję?

Poniżej prezentujemy fragment książki „Ulecz Boga w sobie, ulecz siebie”. Tomasz Terlikowski, filozof, publicysta, rozmawia z dr. hab. Krzysztofem Krajewskim-Siudą, psychiatrą i psychoterapeutą, o problemach z pogranicza duchowości i zdrowia psychicznego.

Psychiatra wciąż jest w powszechnym odbiorze lekarzem z obszaru tajemnicy, świata fascynującego i przerażającego zarazem. Styka się z psychozami, urojeniami, zaburzeniami lękowymi, często na tle religijnym. Okazuje się, że wiedza z obszaru medycyny i psychologii pomaga nam zrozumieć nie tylko to, co przynależy do obszaru patologii duchowości, ale także to, co z naszej religijności zdrowe i potrzebne. Warto wiedzieć, w co wierzymy – mówił śp. Benedykt XVI – i ta książka zdecydowanie w tym pomaga.

Czy gdyby w XVI wieku leczono i diagnozowano depresję, to powstałyby największe dzieła Jana od Krzyża?

– To bardzo ciekawe pytanie, ale jako psychiatra jestem ograniczony zasadami etycznymi, a te stanowią, że nie wolno analizować ani diagnozować osoby, która o to nie prosi.

A Jan od Krzyża zdecydowanie o to nie poprosił…

Diagnozować jest trudniej w odniesieniu do osób zmarłych, bo zawsze część przesłanek i wniosków pozostaje w przestrzeni fantazji czy przekonań, a nie twardych faktów. Można oczywiście analizować pisma czy uprawiać swego rodzaju psychoarcheologię (zastosowaliśmy jej zresztą trochę w odniesieniu do apostołów), ale bez kontaktu z żywym człowiekiem diagnoza obarczona jest dużym ryzykiem błędu.

Zapewne, ale równocześnie nie brak psychiatrów czy teologów, którzy wprost wskazują na to, że pewne elementy opisu nocy ciemnej autorstwa tego mistyka mogą sugerować, że przeżywał on depresję. „Istnieje wielce prawdopodobna hipoteza, że św. Jan od Krzyża w Nocy ciemnej opisuje swoje własne przeżycia, w tym także głęboką depresję, która wybrzmiała szczególnie wyraźnie w czasie uwięzienia w toledańskim karcerze. Także zawartość treściowa, formalna i grafologiczna rękopisów Doktora Karmelu wskazuje na pewne oznaki istnienia osobowości depresyjnej u hiszpańskiego poety”[1] – pisała badaczka mistyki karmelitańskiej Paulina Hornik.

Skoro w jakiś sposób analizowaliśmy apostołów, możemy też pokusić się o fantazje na temat problemów psychicznych Jana od Krzyża. Jeśli przyjmujemy istnienie takiego fenomenu jak noc ciemna, to jego przeżywanie nie wyklucza, że osoba go doświadczająca może być jednocześnie w depresji. Te stany mogą ze sobą współwystępować, ale – jak twierdzi w swojej książce Ciemna noc duszy. Depresja a kryzys duchowy oczami psychiatry Gerald G. May – noc ciemna niekoniecznie musi być powiązana ze stanami depresyjnymi. Można pozostawać w takiej kondycji duchowej, a w sferze psychicznej w żaden sposób nie doświadczać stanów wykraczających poza normę. To doświadczenie jest bowiem w istocie, i to nawet z perspektywy psychoterapeutycznej, czymś odmiennym niż depresja. W stanie nocy ciemnej Bóg przestaje być – by posłużyć się językiem psychoanalizy – obiektem inwestycji narcystycznych i libidalnych, a relacja z Nim nie przynosi emocjonalnych korzyści czy gratyfikacji, co opisywane jest jako oschłość. Brak korzyści ma sprawić, że relacja człowieka z Bogiem stanie się bezinteresowna. To doświadczenie oczyszczenia, co do zasady, nie ma nic wspólnego z depresją.

>>> Tomasz Terlikowski: marzenie o przestrzeni etycznej, w której będziemy się zgadzać możemy włożyć między bajki

Duchowość i depresja są już jednak jakoś powiązane?

– Ich związek jest obecnie szeroko analizowany – obserwujemy ogromny przyrost badań naukowych dotyczących powiązań tych dwóch obszarów. Jeśli w najważniejszy indeks publikacji medycznych wpisze się słowa „depresja” i „duchowość”, to w wynikach tylko z ostatnich pięciu lat pojawi się ponad osiemset prac naukowych na ten temat. Przyrost nastąpił w bardzo krótkim okresie, bo jeśli przejrzymy dane z ostatnich pięćdziesięciu lat, to tych tekstów będzie dwa i pół tysiąca.

Skąd to zainteresowanie?

Badaczy interesuje szczególnie to, czy wierzenia i praktyki religijne, w tym duchowość, pomagają w wychodzeniu z depresji.

Pomagają?

– Tu najciekawsze są badania amerykańskiego psychiatry Harolda G. Koeniga, który – analizując wpływ duchowości na rozmaite zaburzenia psychiatryczne: nie tylko depresję, ale i schizofrenię czy zaburzenia psychotyczne – wskazuje, że choć wierzenia religijne często stanowią potężne źródło pocieszenia, nadziei i sensu, to jednocześnie czasami są misternie uwikłane w rozmaite zaburzenia psychiczne i emocjonalne, co utrudnia określenie, czy są zasobem, czy obciążeniem. Jego konkluzja – jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie zaburzenia – jest dość ostrożna, ale jeżeli spojrzymy jedynie na wnioski dotyczące relacji między depresją a duchowością, to okaże się, że z szerokich badań porównawczych wynika, iż dwie trzecie analiz uznaje religijność za czynnik protekcyjny…

To znaczy?

– Rozwinięta religijność chroni przed depresją. Istnieje na ten temat zdecydowanie mniej badań, ale są i takie, z których wynika wniosek, że terapia oparta na odniesieniu religijnym może powodować szybsze wyjście z depresji niż taka, która w ogóle nie ma takiego odniesienia.

To oczywiście cudownie, ale gdyby tak było, to w społeczeństwach religijnych niemal nie byłoby depresji, a wiemy, że tak nie jest.

– Trzeba uczciwie powiedzieć, że przy przyjęciu bardzo szerokiej grupy porównawczej tego rodzaju korelacja szybszego wychodzenia z depresji u ludzi religijnych nie występuje. Ona pojawia się dopiero przy jasno i konkretnie zakreślonych kryteriach religijności. Mowa tu o ludziach, którzy codziennie się modlą, regularnie praktykują, a religia mocno definiuje ich życie. I w takiej sytuacji rzeczywiście widzimy – i to na twardych liczbach – szybsze wychodzenie z depresji.

Jednym słowem – wierzący mają lepiej?

– I tak, i nie. Należałoby raczej powiedzieć, że lepiej mają osoby o zdecydowanym i określonym światopoglądzie – bo tak się składa, że podobnie szybko jak osoby głęboko wierzące wychodzą z depresji pacjenci całkowicie niewierzący, o jasno zdefiniowanych przekonaniach ateistycznych. Ludzie o określonych poglądach i przywiązani do nich łatwiej wychodzą z depresji i rzadziej na nią zapadają niż wątpiący, poszukujący, którzy nie są mocno osadzeni w swoim światopoglądzie.

Fot. Materiały prasowe

Przypomina mi się tutaj Apokalipsa św. Jana: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3,15–16).

– Letnim jest trudniej.

Tyle badania, ale przecież mamy księży czy siostry zakonne, którzy cierpią na depresję, zmagają się z nią niekiedy całymi latami. Zakładam, że duchowni jednak modlą się codziennie i nawet jeśli wątpią – jak każdy – to religijną sferę osobowości powinni mieć dość silną. Tymczasem nie wygląda na to, żeby chroniła ich przed depresją.

– Sam mam wśród pacjentów całkiem sporo osób duchownych – także takich, które zmagają się z depresją. Trzeba jednak pamiętać o tym, że duchowny nie reprezentuje jakiejś szczególnej kategorii psychicznej; nie różni się od reszty populacji w kwestii pewnych ogólnych czynników ryzyka depresji. Jednym z nich jest zawsze samotność, związana – i to jest powód, dla którego wśród osób duchownych występuje także dość wysoki odsetek cierpiących na depresję – z celibatem. Osamotnienie, czy też może lepiej powiedzieć: poczucie osamotnienia będzie predestynować do takich zaburzeń, choć wiele zależy od struktury osobowości. Trzeba też pamiętać, że jeśli niekiedy mamy do czynienia ze wspólnotami, w których jest sporo osób zaburzonych osobowościowo albo też funkcjonujących patologicznie, to ich członkowie będą częściej zapadać na depresję. W takich miejscach duchowość realizowana w ustrukturalizowany sposób wcale nie musi pomagać, bo są inne czynniki, które niwelują jej wpływ. Wreszcie to, że ktoś jest księdzem czy siostrą zakonną, wcale nie oznacza automatycznie, że ma mocną duchowość, bo ta osoba może przeżywać kryzys wiary, co będzie się przejawiać w sferze psychicznej właśnie zaburzeniami depresyjnymi. Sprawa wydaje się więc niezwykle skomplikowana, bo choć religijność stanowi czynnik chroniący przed depresją, to nie jest jedynym mającym wpływ na daną osobę i może się okazać, że inne, te szkodzące, będą o wiele silniejsze. Takimi czynnikami mogą być wspólnota, środowisko, a nawet ­model życia.

Wróćmy jeszcze do badań Harolda G. Koeniga. Wynika z nich, o czym mówiliśmy, że choć religijność może mieć pozytywny wymiar, to jednocześnie bywa uwikłana w rozmaite lęki, zapętlenia, a co za tym idzie – może przyczyniać się do powstawania rozmaitych nerwic, neuroz czy problemów psychicznych.

– Oczywiście, że tak. Zaryzykuję nawet tezę, że w każdym z nas są rozmaite poziomy, elementy, style przeżywania religijności. Wszyscy posiadamy zarówno tę neurotyczną, lękową stronę, ale jest w nas – a przynajmniej powinna być – także ta dojrzała, która zakłada świadomość obszarów niedojrzałości. To wszystko zawiera się w każdym z nas, choć w różnych proporcjach. Są takie sytuacje, w których neurotyczna strona przeżywania duchowości okazuje się tak silna, że nie pomaga nam ani w budowaniu relacji, ani w przeżywaniu własnego życia. Tego typu duchowość jest szkodliwa, a zbudowana na niej religijność może stanowić zagrożenie dla wiernych.

>>> Tomasz Terlikowski: Benedykt XVI był najwybitniejszym teologiem i intelektualistą wśród papieży

W niektórych wspólnotach religijnych czy zgromadzeniach możemy dostrzec wyraźną nadreprezentację osób z depresją. Czy zatem sama struktura kościelna może być jej źródłem?

– To zależy. Niektóre osoby są niesione przez życie właśnie dzięki strukturze. Te o chwiejnym typie osobowości, bez mocnego kręgosłupa, niekiedy potrzebują wspólnoty, by móc normalnie funkcjonować. Im ta zewnętrzna struktura pomaga; bez niej, na przykład w życiu świeckim, nie radziłyby już sobie dobrze. Wspólnota zakonna narzuca im rytm, reguły postępowania, i nawet jeśli nie są one zinternalizowane, to pomagają takiemu człowiekowi – przynajmniej do czasu – funkcjonować.

Do jakiego czasu?

Do momentu głębokiej zmiany warunków. To może być przeniesienie do nowego klasztoru, zmiana przełożonego czy inne nieprzewidziane wydarzenie, które wypchnie tę osobę ze stanu zewnętrznie narzuconego spokoju. Jednocześnie jednak – to też trzeba jasno powiedzieć – jeśli reguły są zbyt sztywne albo liderem wspólnoty jest ktoś, kto wykorzystuje reguły zakonne do realizowania własnych pragnień, to struktura staje się za ciasna i ostatecznie, wcześniej czy później, może prowadzić do kryzysów psychicznych. Należy wyraźnie zaznaczyć, że ich przyczyną mogą być zarówno zbyt precyzyjnie określone i sztywne reguły, jak i osobowość tych, którzy je egzekwują czy wykorzystują do zarządzania. Rzeczywiście jednak bywają też wspólnoty, w których mamy do czynienia z nadreprezentacją osób z zaburzeniami psychicznymi czy osobowości. Przyczyną może być albo to, że sama struktura jest jakoś zaburzona, albo to, że pewien rodzaj wspólnot, ich model życia przyciąga osoby z konkretnymi deficytami czy zaburzeniami. Jeżeli ten wybór jest u tych osób świadomy, to można powiedzieć, że takie życie to ich własna decyzja, ale niestety – jako psychiatra mogę to przyznać – często jest on nieświadomy. Wtedy trzeba jasno podkreślić, że robi się niebezpiecznie.

A jak odróżnić wspólnoty, które choć dają zewnętrzną strukturę, określają model życia, to pozostają zdrowe, od tych, które są wewnętrznie zaburzone, sekciarskie, przemocowe, niebezpieczne?

– Tu trzeba podchodzić zdroworozsądkowo. Jeśli mamy do czynienia ze wspólnotą zakonną (a słyszałem o takiej ostatnio), w której nowicjuszki mogą załadować swoją bieliznę do pralki, ale nie mogą włączyć maszyny bez zgody przełożonej, to coś jest jednak nie tak. Czy w ten sposób zarządzana struktura będzie zdrowa? Mam wątpliwości.

Odpowiedź części zwolenników tego modelu posłuszeństwa czy tradycji będzie taka, że właśnie tego typu zasady obowiązywały przez wieki. Znam zakonników, którzy wprost mówili, że nie wolno im było w nowicjacie używać dezodorantu i tak wychowywano ich do posłuszeństwa.

– Argument, że kiedyś tak było albo że poprzednicy w zakonie żyli w ten sposób, jest także pewną formą przemocy duchowej nad członkami wspólnoty. Jan Paweł II jasno wskazywał, iż wierność tradycji nie oznacza mechanicznego kopiowania wzorców z przeszłości. Zasadnicze pytanie brzmi: czemu takie posłuszeństwo miałoby służyć? Do czego przez nie wychowujemy? Moje doświadczenie lekarza pozwala stwierdzić, że z pewnością nie ku dojrzałości, nie ku wolności, ale raczej ku zniewoleniu, które może prowadzić do depresji czy innych zaburzeń.

Jednocześnie jednak – znowu wrócę do tego argumentu, który często słyszę, choć sam się z nim nie zgadzam – może to nie sama struktura jest zła czy błędnie skonstruowana, ale to my jesteśmy słabsi niż poprzednie generacje? Obecnie o wiele częściej słyszy się o depresji niż nawet w naszym pokoleniu. Aż trudno nie spytać: dlaczego?

– Odpowiedź na pytanie, dlaczego mamy do czynienia z większą liczbą przypadków depresji, stanowi przedmiot intensywnych badań. Podatność na to zaburzenie wynika z pewnością z naszego stylu życia, który niewiele ma wspólnego z ludzką naturą. Zgadnij, ile czasu w tygodniu osoba żyjąca w pierwotnej strukturze zbieracko-łowieckiej poświęcała na zdobycie koniecznego do życia pokarmu?

>>> Tomasz Terlikowski: patrzeć oczami Chrystusa [MISYJNE DROGI]

Z pewnością o wiele mniej, niż my dzisiaj poświęcamy czasu na pracę…

– Dobrze, ale wskaż, ile.

Powiedzmy, że dwadzieścia godzin.

– Pudło. Osiem godzin w tygodniu. Jeżeli przyjrzymy się Pigmejom, to oni przez osiem godzin tygodniowo pracują, żeby zapewnić sobie przetrwanie, a resztę czasu poświęcają na budowanie relacji, na bycie ze sobą. Przełom agrarny sprawił, że zaczęliśmy poświęcać przynajmniej dwadzieścia godzin tygodniowo na przetrwanie (w naszym klimacie zależało to też od pory roku), ale i tak zostawało sporo przestrzeni na budowanie relacji czy odpoczynek. My dziennie pracujemy o wiele więcej, stąd mamy zdecydowanie mniej czasu na budowanie relacji, a nasz mózg nie zmienia się tak szybko, by to ogarnąć. Dlatego nie jesteśmy przystosowani do świata, w którym żyjemy. Nie umiemy i nie jesteśmy w stanie tego zmienić.

Cokolwiek byśmy jednak nie mówili o naszych czasach, pewne potencjalne przyczyny depresji stanowią dziś mniejsze ryzyko niż wcześniej. Dłużej żyjemy, śmiertelność wśród dzieci jest o wiele niższa, cieszymy się lepszym zdrowiem, funkcjonujemy na poziomie wygody nieporównywalnym z wcześniejszymi.

– To zaś rodzi w nas lęk, że ta bajka, ten wspaniały świat w każdej chwili może się skończyć. Ludzie boją się utraty pracy, która to strata w społeczeństwach pierwotnych nie wchodziła w grę. Poczucie stabilności i wygody zostało zachwiane przez pandemię czy wojnę w Ukrainie. A na to nakładają się oczekiwania co do jakości życia, które są w nas niekiedy sztucznie wywoływane przez rynek czy media. Te życzenia, jeśli nie mogą być spełnione – a często tak jest – generują poczucie krzywdy, lęku, niespełnienia. To dlatego, choć żyjemy coraz lepiej, trudno nam poradzić sobie z kryzysami.

Czy odwoływanie się do sfery duchowej może pomóc w pokonywaniu tych kryzysów?

– U osób głęboko religijnych interwencje nawiązujące do wiary pozwalają na szybsze wydobycie się z depresji. Mądry terapeuta, obok farmakoterapii czy psychoterapii, będzie odwoływał się także do wiary.

Sama modlitwa chyba jednak nie wystarczy, żeby wyjść z choroby?

– Chrześcijaństwo nie polega na tym, że Pan Bóg realizuje nasze potrzeby i spełnia prośby, ale na wypełnianiu woli Bożej. Mamy zresztą także w Biblii jasne wskazanie, że trzeba szanować lekarza, bo i jego Pan stworzył. To zachęta, by dać szansę psychiatrze, bo przez to dajemy szansę sobie. Redukcja terapii tylko do modlitwy może być formą przemocy duchowej. Jeszcze groźniejszą formą takiej przemocy jest sytuacja, gdy duchowny rości sobie prawo do leczenia depresji, choć nie ma ku temu żadnych kompetencji. Redukowanie tego zaburzenia do poziomu problemów duchowych – o czym więcej mówiłem w książce Męska depresja. Jak rozbić pancerz[2] – zafałszowuje jej obraz jako choroby.

Pomoc duchownych może się jednak przydać?

– Może, ale z pewnością nie do leczenia. Kiedyś miałem pacjenta, buddystę, u którego dłuższe medytacje wywoływały stany psychotyczne i jego własny lama zasugerował mu, żeby nie medytował dłużej niż dziesięć minut. To była ważna podpowiedź, wyraz odpowiedzialności za drugiego człowieka. I naprawdę nie trzeba mieć wielkiej wiedzy psychiatrycznej, by tak się zachować.

To na koniec wróćmy jeszcze do Jana od Krzyża…

– Są tacy, którzy dopatrują się u niego stanów depresyjnych lub zaburzenia dwubiegunowego. Można by mówić co najmniej o zaburzeniach adaptacyjnych, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że przebywał w bardzo surowym więzieniu klasztornym przez dziewięć miesięcy, gdzie był bity, głodzony i nie miał dostępu do światła. Te skrajne warunki mogły wywołać zaburzenia psychiczne, a większość jego doznań mistycznych przypada na ten okres. Niedożywienie i brak witaminy D3 (produkowanej przez nasz organizm podczas ekspozycji na promienie słoneczne) są czynnikami ryzyka wystąpienia depresji. Można podejrzewać, że Jan od Krzyża miał też zaburzenia snu. Pamiętam, że jeszcze na studiach, kiedy odbywałem staż w klinice psychiatrycznej w Innsbru­cku, pojechałem z młodym lekarzem psychiatrą do więzienia. W czasie drogi żalił się, że więźniowie nie chcą żadnej pomocy ani psychoterapeutycznej, ani farmakologicznej – z wyjątkiem środków nasennych, od których zresztą są uzależnieni, bo ich największym problemem jest bezsenność.


[1]     P. Hornik, Mistyka czy depresja? Noc ciemna św. Jana od Krzyża a noc psyche, „Poznańskie Studia Teologiczne” 2015, nr 29, s. 272.

[2]     K. Krajewski-Siuda, S. Żyśko, Męska depresja. Jak rozbić pancerz, Kraków 2023.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze