Fot. PAP/Jarek Praszkiewicz

Zmarnowany potencjał „Akademii Pana Kleksa” [RECENZJA]

W kinach można zobaczyć nową wersję „Akademii Pana Kleksa”. Choć, po seansie powiedziałbym, że to bardziej wariacja na temat powieści Jana Brzechwy. Jak ta klasyczna już opowieść sprawdza się w realiach XXI w.? 

Odpowiedziałbym, że bardzo różnie. Są sprawy, za które ten film warto docenić i je zauważyć. Są też takie, które mnie, jako widza, bardzo frustrowały i irytowały. Ogólnie – to film poprawny, na taką szkolną „tróję”. Daleko mu do bycia kinem wybitnym, ale oglądać to się da. Sprawdźmy więc, jakie są blaski i cienie historii Ambrożego Kleksa i jego szkoły przeniesionej do XXI w. 

Chaotycznie, ale inkluzywnie 

Największym minusem nowej wersji „Akademii Pana Kleksa” jest chaos. To bardzo chaotyczna produkcja, nie zawsze łatwo idzie się połapać, co się akurat dzieje, gdzie jesteśmy, co z czego wynika itd. Sceny sprawiają wrażenie poszarpanych, bardzo gwałtownie przeskakujemy z jednej lokalizacji do drugiej. Widz, zwłaszcza w drugiej – bardziej dynamicznej – części filmu może się pogubić. To też nie pomaga nam w bliższym poznaniu większości bohaterów – nie mają czasu na to, by się „otworzyć” przed widzami. Gdzieniegdzie w recenzjach czytałem, że ten film sprawia wrażenie jednego, długiego teledysku. Ja bym tak nie powiedział (choć sceny z piosenkami – których wcale nie ma tak wiele – faktycznie są teledyskowe), choć na pewno z teledyskami „Akademię Pana Kleksa” może łączyć ten dynamiczny montaż. W produkcjach muzycznych pewnie się sprawdza, tutaj niezbyt.  

>>> Światło wygrywa z mrokiem. O ekranizacji powieści „Światło, którego nie widać” [RECENZJA] 

A jak z samą historią? Film, który właśnie wszedł do kin jest taką „wariacją na temat”. Nie jest to adaptacja książki Jana Brzechwy, choć widać wyraźne nawiązania do oryginału – zarys głównej fabuły jest „kleksowy”. Przede wszystkim – twórcy osadzili akcję filmu współcześnie. Chcieli dotrzeć do dzieciaków z XXI w. – i to im oddali głos. W przypadku głównej bohaterki to się w miarę udało. O Adzie Niezgódce dowiadujemy się sporo i przyzwyczajmy się do tej bohaterki. Nie powiedziałbym jednak, że jej kibicujemy i jesteśmy ciekawi jej dalszych losów – twórcom nie udało się stworzyć aż tak silnej więzi między bohaterką w widzem. Pozostali bohaterowie młodego pokolenia są bardziej w cieniu, nie mamy zbytnio sposobności do tego, by poznać ich bliżej, o czym zresztą już wspomniałem. Dobrze jednak, że pochodzą z różnych rejonów świata, z różnych kultur, z różnych ras. I są i dziewczynkami, i chłopcami (to duża różnica w stosunku do filmu z 1983 r. i do historii Jana Brzechwy – gdzie uczniami akademii Ambrożego Kleksa byli przecież tylko chłopcy). Jest i jedno dziecko z niepełnosprawnością. W czasach niepotrzebnych podziałów najmłodsi otrzymują bardzo inkluzywny obraz. Widzą, że młodzi Polacy, Ukraińcy, Brazylijczycy, Hiszpanie czy Chińczycy mogą się ze sobą porozumieć. Bo łączy ich znacznie więcej niż dzieli. Zdecydowanie to przesłanie to dla mnie największy plus tego filmu.  

I dobrze, i źle 

Jaki jest nowy Ambroży Kleks? Nijaki. W sumie to… prawie go nie ma. Oczywiście Tomasz Kot poradził sobie z tą rolą, zagrał dobrze. Szkoda tylko, że film mało miejsca poświęcił tej postaci. Ambroży to postać drugo-, a może i nawet trzecioplanowa. Znacznie bardziej w oczy rzuca się Sebastian Stankiewicz w roli Mateusza. I to akurat zła wiadomość – wydaje mi się, że ta postać wyszła bardzo sztucznie, a aktor sobie zwyczajnie z rolą nie poradził. Przede wszystkim sama charakteryzacja, sposób przedstawienia Mateusza jest bardzo dziwny. Chyba wolałbym zobaczyć na ekranie prawdziwego ptaka, a nie człowieka przebranego za ptaka – który wygląda dość… upiornie? Choć chyba bardziej pasowałoby tak popularne dziś słowo creepy. Mateusz jest męczący. I znowu z minusów przechodzimy do plusów, bo nie sposób nie docenić Danuty Stenki. Jako główna zła bohaterka sprawdziła się fenomenalnie. Jest fajnie ucharakteryzowana, wygląda bardzo złowieszczo (przypomina trochę Angelinę Jolie z „Czarownicy”), ale przede wszystkim – świetnie gra. Sceny z jej udziałem na pewno podnoszą ten film. Widać, że Danuta Stenka swój talent – dzięki doświadczeniu – potrafi wykorzystać nawet tam, gdzie niekoniecznie potencjał jest duży. I jest tez jeden easter egg dla starszych pokoleń, pewnie zwłaszcza dla milenialsów, wychowanych na pierwszej filmowej wersji „Akademii Pana Kleksa”. To… Piotr Fronczewski. Pierwszy Ambroży Kleks w nowym filmie gra doktora Paj-Chi-Wo. Przyznam, że była to dla mnie miła niespodzianka. I choć twórcy zagrali trochę na sentymencie mojego pokolenia – to było to dobre zagranie. 

>>> Komisarz Forst [RECENZJA]

Kolory i światy przyciagają 

Pisałem, że piosenek zbyt wielu nie ma, ale trzeba przyznać, że się bronią – w dużej mierze to covery utworów z pierwszej wersji „Akademii Pana Kleksa”. Może i nie ma tu wielkich hitów, które zostaną zapamiętane nowej wersji na lata – ale na pewno słuchanie tych utworów nie przeszkadza w oglądaniu filmu. Zresztą, cała ścieżka dźwiękowa jest bardzo poprawna. Na plus na pewno wybija się warstwa wizualna filmu. Może niekoniecznie mamy tu jakość jak z produkcji Netflixa, ale na pewno jest znacznie lepiej niż w wielu polskich filmach. Zdjęcia niekiedy nawet zachwycają – zwłaszcza ujęcia plenerów. Twórcy bardzo bawią się też kolorami – co akurat jest bardzo potrzebne w filmie, który przecież – o czym można zapomnieć – jest peanem na cześć wyobraźni (a przynajmniej takie są założenia uczelni prowadzonej przez Kleksa). Stylistyka i kolorystyka poszczególnych lokalizacji jest bardzo różna, nie każda musi nam odpowiadać, ale wszystkie razem świetnie komponują się w całość. Dobrze, że twórcy zabierają nas w różne miejsca, pokazują widzowi wiele światów. Jest taki fajny moment filmu, w którym odwiedzamy kilka baśni. Do niektórych tylko zaglądamy, w innych jesteśmy na dłuższa chwilę. Trzeba było jakoś stworzyć te światy, wyróżnić je wizualnie – i to się udało (pewnie w dużej mierze z wykorzystaniem bluescreenu). Na pewno specjaliście od efektów wizualnych mieli co robić – i poradzili sobie z tym wyzwaniem bardzo sprawnie. Poza inkluzywnym przesłaniem to właśnie warstwa wizualna jest największym atutem nowej produkcji o uczelni Ambrożego Kleksa. Nie wiem, na ile najmłodsi zrozumieją całą historię (bez znajomości książki to nie będzie takie łatwe), ale wizualnie ta produkcja powinna przyciągnąć ich wzrok.  

>>> Z perspektywy jaszczurki [RECENZJA] 

Można było tyle zdziałać… 

Jest dla mnie jednak nowa „Akademia Pana Kleksa” zmarnowanym potencjałem. Widać, że twórcy chcieli zrobić uniwersalną produkcję dla dzieci – taką, którą można byłoby pokazać nie tylko najmłodszym Polakom, ale w której odnalazłyby się i dzieci z innych krajów. I zamiast pójść własną drogą – to chyba zbyt często skorzystali ze znanych kodów kulturowych.. I tak, miłośnicy Harry’ego Pottera w wielu scenach ataki na akademię mogą poczuć się, jak podczas obrony Hogwartu w „Insygniach śmierci”. Analogii było wiele i maiłem wrażenie, jakbym oglądał „podrabiane sceny” z Pottera. Ba, pewne wielu  z nas widziało „Titanica”. Podczas jednej ze scen „Akademii Pana Kleksa” możemy sobie przypomnieć, jak Rose dryfowała na fragmencie statku, a dla Jake’a nie starczyło miejsca… Jednak moim największym zarzutem dla twórców jest to, że mogli fajnie zareklamować Polskę – a tego nie zrobili. Owszem, wiele scen tego filmu nakręcono w Polsce, m.in. na zamku w Gołuchowie (tam też powstały sceny do filmu o Kleksie sprzed 40 lat). Tyle że ta Polska nie gra Polski, tylko krainę baśni. Jest za to sporo scen, które dzieją się… w Nowym Jorku. To tam mieszka nasza główna bohaterka. Dlaczego Nowy Jork? Nie mam pojęcia – fabularnie nie ma to żadnego uzasadnienia. Może jacyś sponsorzy? Może chciano w ten sposób pokazać, jaki to światowy film? Bo przecież Polska się ze światowością nie kojarzy… W Nowym Jorku mieszka wielu Polaków, ale dużo fajniejszą reklamą dla naszego kraju byłoby pokazanie np. tego, jak nowoczesna i światowa jest choćby Warszawa. Mogliśmy pokazać, że nie mamy czego się wstydzić. A ten Nowy Jork to jakby taki policzek – żebyśmy się jednak czegoś wstydzili… Jedyny polski – podany z nazwy – akcent to Katowice. Dostały jakieś 20 sekund… Szkoda, bo można było naprawdę fajnie wypromować Polskę. Wypromowano za to coś innego – już w pierwszej scenie filmu główna bohaterka idzie odebrać paczkę z paczkomatu pewnej znanej dobrze z polskich ulic sieci. W USA tej sieci nie ma. Tymczasem Ada odbiera paczkę z paczkomatu w Nowym Jorku. Duży zgrzyt już na samym początku seansu. Pewnie znów sponsor. Szkoda tylko, że tak nachalne reklamy sprawiają, że za 20-30 lat ten film wcale nie będzie przyjemny w odbiorze. „Akademia Pana Kleksa” to więc poprawny film, nic więcej. Takie 5/10. Albo szkolna trója.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze