Fot. MATERIAŁY FUNDACJI IM. HELENY KMIEĆ

Zwyczajnie niezwyczajna [MISYJNE DROGI]

Helena Kmieć na misjach w Boliwii pomagała siostrom służebniczkom w remoncie domu dziecka i w opiece nad dziećmi. 24 stycznia 2017 r. wtargnęli tam dwaj mężczyźni. Jeden z nich ugodził ją śmiertelnie nożem. O tym, jaka Helena była na co dzień, jak prowadziła zwyczajne, chrześcijańskie życie, o jej misjach, procesie beatyfikacyjnym i o tym, że on nie jest wcale najważniejszy z Teresą Kmieć – jej siostrą – rozmawiała Karolina Binek.

Karolina Binek: Czy była to śmierć męczeńska?

Teresa Kmieć: Nie, nie uważam tak.

Jednak można spotkać się z opiniami, że Helena była męczennicą. Nawet bp Jan Zając powiedział o niej: „Oddała życie jako męczennica w imię Chrystusa”.

– Uważam, że Helenka nie była męczennicą, bo jej śmierć nie wpisuje się w definicję śmierci męczeńskiej – z nienawiści do wiary. Do dziś nie zostało udowodnione, że taki był motyw zabójcy. Na jakim tle było to morderstwo? To nie jest pytanie do mnie. Myślę, że sprowadzanie całego jej pięknego życia do męczeństwa jest krzywdzące.

>>> Nawracam się każdego dnia [FELIETON]

Wyjeżdżający na misje nie wybierają wprost męczeństwa, ale bywa, że jest to droga pełna zagrożeń, wyzwań, kreatywności, służby – kosztem wygody, świętego spokoju. Mówię, że tak bywa, bo są i tacy misjonarze, dla których misje są niestety sposobem na w miarę wygodne życie. Uznajmy, że nie była męczennicą. W procesie beatyfikacyjnym bada się całe życie kandydatki czy kandydata – na ile było oparte na Bogu i Ewangelii. Kto zainspirował Helenę do tego życia chrześcijańskiego na wyższym levelu?

– Już od najmłodszych lat była blisko Boga i Kościoła – dzięki naszym rodzicom, którzy wychowywali nas do relacji z Bogiem. Od dziecka należała do wspólnoty przy parafii, będąc w Ruchu Światło-Życie zaczęła angażować się muzycznie w liturgię – choćby grając na gitarze. Z tego, co wiem, to kiedyś w naszej parafii misje święte prowadził salwatorianin ks. Paweł Fiącek SDS i wtedy pierwszy raz w Helenie zrodził się pomysł, żeby wyjechać na misje. Później obie należałyśmy do Papieskiego Dzieła Misyjnego Dzieci, gdzie temat misji stał się jej jeszcze bliższy. Ale wtedy nie mówiła jeszcze głośno o wyjeździe. Dopiero na studiach, gdy dołączyła do Wolontariatu Misyjnego Salvator, okazało się, że wyjazdy misyjne są tym, co Helena chce robić w życiu.

Pamiętasz moment, w którym Helena powiedziała pierwszy raz, że chce wyjechać na misje do Boliwii? Było to dla Ciebie duże zaskoczenie?

– Może od początku. Jej pierwszy wyjazd misyjny był na Węgry. W marcu Helena wstąpiła do wolontariatu, a wyjechała już w sierpniu. Wtedy prowadziła półkolonie dla dzieci w parafii salwatoriańskiej. Później, o ile dobrze pamiętam, miała wyjechać w inne miejsce, ale na posłaniu misyjnym, właściwie w ostatniej chwili, okazało się, że wyjedzie jednak do Afryki. A jeżeli chodzi o wyjazd do Boliwii – Helena chciała gdzieś wyjechać na pół roku i nie mówiła, że ma być to Afryka, Ameryka Południowa lub Azja. Po prostu chciała wyjechać gdzieś na dłużej. Boliwia nie była dla mnie zaskoczeniem, a raczej naturalną koleją rzeczy.

Helena w trakcie zajęć z języka angielskiego dla dzieci. Fot. MATERIAŁY FUNDACJI IM. HELENY KMIEĆ

Wspominasz, że na Węgrzech Helena prowadziła półkolonie. A w Afryce?

– W Zambii pracowała w Salvation Home, czyli w domu dla chłopców ulicy założonym przez Amerykankę, nazywaną mamą Carol. Opiekowała się tam chłopakami – modliła się razem z nimi, sprzątała, gotowała, uczyła ich matematyki oraz języka angielskiego, bo w tym państwie jest to język urzędowy i trzeba go znać, żeby móc pójść do szkoły. Ponadto Helena wyjeżdżała na ulice, do miejsc, w których chłopcy schronili się, kiedy na przykład uciekli z domów. Stamtąd sprowadzała ich do Salvation Home albo pomagała im na miejscu, na przykład medycznie. Było to trudne środowisko, w którym znajdowały się też osoby uzależnione od narkotyków. Na szczęście Helena z koleżanką nigdy nie chodziły tam same. Oprócz tego na wsi, niedaleko od Lusaki, stolicy Zambii, Helena pomagała chłopakom na farmie.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że „wyjazdy na misje utwierdzały Helenę w przekonaniu, że jest to zwyczajna droga do Boga i do świętości”. Czym jeszcze były dla niej misje?

– Myślę, że były dla niej też po prostu przygodą i służeniem ludziom tym, co miała – swoim czasem, umiejętnościami, śpiewaniem, radością, świadectwem i pokazywaniem, że dobrze się żyje w obecności Pana Boga. Misje były też dla niej dobrym sposobem na spędzenie wakacji. Ale nie w znaczeniu rozrywkowym, lecz na zasadzie dobrego wykorzystania czasu. Bo jej wiara była stabilna, wierna i myślę też, że przemyślana – przejawiała się w całym jej życiu, w jej wartościach, zachowaniu, ale też w modlitwie, uczestnictwie we mszy świętej i przystępowaniu do sakramentów.

>>> Ks. Piotr Gruszka: gdyby nie Przystanek Jezus, raczej nie byłbym księdzem [ROZMOWA]

Jaka była? Jak chciałabyś, żeby zapamiętali ją inni? Może miała jakieś cechy charakteru, które bardzo przydały jej się na misjach?

– Chciałabym, żeby inni pamiętali, że była zwykłą osobą – jak każdy z nas. Nie starała się wyróżniać i wywyższać. Była bliska tym, których miała wokół siebie. Zwyczajnie niezwyczajna. Natomiast na misjach przede wszystkim przydawała jej się znajomość języka angielskiego, otwartość do ludzi, uśmiech i chęć niesienia pomocy. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby Helena przestała pomagać. Idealnie wpisywała się w definicję słowa „pomocna”, co bardzo jej się na misjach przydało. Miała też duże poczucie humoru, dzięki któremu znosiła różne trudności – takie jak brak wody, prądu, czy zasięgu. Cechowała ją też łatwość nawiązywania współpracy z ludźmi. Nie była konfliktowa, potrafiła dogadać się z każdym. Miała dobry kontakt z dziewczynami, z którymi była w Afryce.

Helena nie starała się wyróżniać. A w czym jeszcze jej zwyczajność przejawiała się na co dzień?

– Była bardzo otwarta, ludzie ją lubili, miała świetne poczucie humoru, interesowała się muzyką, sportem, rękodziełem, podróżami. Była stewardesą i w tym zawodzie realizowała też swoje pasje.

Ty też, już po śmierci Heleny, zdecydowałaś się wyjechać na misje. Siostra była dla Ciebie inspiracją? Czy też pomysł wyjazdu pojawił się już wcześniej?

– Chciałam wyjechać na misje już wcześniej. Przez krótki czas byłam nawet w tym samym wolontariacie misyjnym co Helena. Ale należę też do Ruchu Światło-Życie i zawsze terminy ich wyjazdów kolidowały z moimi wyjazdami na rekolekcje. Na szczęście dowiedziałam się, że Ruch Światło-Życie też jest w Afryce i dołączyłam do diakonii misyjnej oraz do grupy przygotowującej wyjazd do Afryki. Można więc powiedzieć, że w jakiś sposób Helenka była dla mnie inspiracją, ale pojechałam z kimś innym.

Helena podczas remontu ochronki dla dzieci w Boliwii. Fot. MATERIAŁY FUNDACJI IM. HELENY KMIEĆ

Podobnie jak wcześniej Helena – tak i Ty wyjechałaś do Afryki. Miałaś obawy związane z Twoim wyjazdem na misje? Jak zareagowali Twoi rodzice, którzy przecież stracili już jedną córkę w dalekim kraju?

– Miałam obawy. Tłumaczyłam sobie, że statystycznie jest to niemożliwe, żebym teraz jeszcze i ja zginęła na misjach i że przecież praktycznie to się nie zdarza. Widziałam, że wszyscy znajomi z misji wracają. Dla moich rodziców byłby to jednak naprawdę duży cios, gdybym zginęła. Bałam się też, że zachoruję na malarię albo że na wyjeździe stanie mi się jeszcze coś innego złego. Ale ostatecznie w malarycznym klimacie byłam tylko przez dwa tygodnie, w ciągu dwóch miesięcy, więc dość krótko. Jeśli chodzi o rodziców – mój tata nie poruszał tego tematu. Mama na początku nie miała oporów co do wyjazdu, powiedziała tylko, że może to nie jest ten czas, że powinnam zająć się czymś poważniejszym. Z czasem jednak sama przyznała, że się boi. I nic w tym dziwnego. Ale poza tym uważam, że moi rodzice mają bardzo zdroworozsądkowe podejście. Bo ja bardzo dużo wyjeżdżam i przecież właściwie wszędzie może mi się coś stać. Gdyby nie pozwolili mi już nigdzie jeździć, to byłoby to dla mnie trudne. Dlatego cieszę się, że nigdy swojego strachu nie przerzucali na mnie.

>>> Tomek Maruszak OMI: nie wierzyłem, że Bóg istnieje. Dzisiaj jest dla mnie wszystkim [ROZMOWA]

Czym dla Ciebie dzisiaj są misje? Jak je postrzegasz, mając swoje doświadczenie misyjne, ale jednocześnie też świadomość, że na wyjeździe misyjnym zginęła Twoja siostra?

– Myślę, że misje to powołanie, które ma każdy z nas. I niekoniecznie trzeba jechać do Afryki czy też do innego miejsca, żeby je wypełnić. Można całe swoje życie potraktować jako misje, jako zadanie, żeby być najlepszą wersją siebie i żeby żyć tak, jak Pan Bóg sobie to wymarzył. Dzisiaj, mając już takie doświadczenie, widzę misje bardzo ogólnie i uważam, że misjonarzem może być każdy, nawet jeśli nigdzie nie wyjeżdża.

W grudniu 2022 r. rozpoczęła się faza przygotowawcza do procesu beatyfikacyjnego Heleny. Na jakim jest teraz etapie ten proces?

– Niewiele wiem na ten temat. Więcej informacji mógłby udzielić postulator, ks. dr Paweł Wróbel SDS. Często natomiast piszą do mnie ludzie, dzieląc się łaskami, których doświadczyli za wstawiennictwem Heleny. Czasami zdarza się, że ktoś modlił się za jej wstawiennictwem i coś przestało go boleć. Albo że u kogoś po długich staraniach poczęło się dziecko. Niektóre osoby, dzięki poznaniu historii jej życia, nawróciły się albo postanowiły coś zmienić. To wiele pięknych historii. Mi samej zdarza się modlić za wstawiennictwem siostry.

Jedną z pasji Heleny była muzyka. Fot. MATERIAŁY FUNDACJI IM. HELENY KMIEĆ

„Beatyfikacja nie jest moim motywem przewodnim – nie proszę o modlitwę o rozpoczęcie procesu, nie wywieram żadnych nacisków” – powiedziałaś nam dwa lata temu. Teraz, już po rozpoczęciu fazy przygotowawczej do procesu, coś się zmieniło? Jak Ty postrzegasz dzisiaj kwestię beatyfikacji Heleny?

– Nie chodzi o to, że ja nie chcę, żeby Helena została błogosławioną, tylko o to, że to nie jest dla mnie najważniejsze. Ja wierzę, że Helena jest w niebie. Jeśli będzie błogosławiona, to usłyszy o niej więcej ludzi, ale dla mnie niewiele się zmieni. Oczywiście kibicuję, żeby wszystko się udało. Ale może nie aż tak bardzo jak niektórzy, którzy wręcz fanatycznie na to czekają. Ja na pewno będę na bieżąco obserwować jej proces beatyfikacyjny. Jednak to nie jest tak, że dla mnie Helena stanie się kimś innym, kiedy zostanie błogosławiona. Wydaje mi się natomiast, że to bardzo wpłynie na moje życie. Ja teraz już i tak jestem postrzegana głównie jako siostra mojej siostry. Czasem mi to przeszkadza, czasem nie. Trochę już się do tego przyzwyczaiłam. A kiedy Helena będzie błogosławioną, to na pewno będę tego jeszcze bardziej doświadczać. Ja też jeszcze nigdy nie modliłam się o jej beatyfikację i to nie jest moje wielkie pragnienie. Myślę, że jej to nie jest potrzebne w żaden sposób do szczęścia. Mnie jakoś specjalnie też nie, chociaż byłby to dla mnie zaszczyt mieć błogosławioną siostrę. Ale Pan Bóg wie, co robi. I jeśli będzie uważał, że Kościołowi potrzeba tej beatyfikacji, to się tak stanie.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze