Jadłodajnia albertynek w Poznaniu – tutaj można uzależnić się od pomagania [REPORTAŻ]
Mama Arka zmarła, gdy miał dziesięć lat. Ojca nie znał. Wychowywała go siostra, która nie zgodziła się, by z nią zamieszkał, gdy wyszedł ze szpitala po próbie samobójczej. To wtedy chłopak trafił na ulicę. Piotrkowi ojciec przyłożył broń do głowy. Bił jego mamę i siostrę. Jako piętnastolatek obiecał sobie, że go zniszczy. Ale z czasem zaczął niszczyć sam siebie. Od dwunastu lat mieszka na ulicy. Konrad bezdomny był przez dwadzieścia lat. Dzisiaj pracuje w jadłodajni sióstr albertynek w Poznaniu. Z wykształcenia jest piekarzem. I – niczym św. Brat Albert – chce być dobry jak chleb.
Poznań, kwietniowe przedpołudnie. Odgłosy przejeżdżających samochodów i tramwajów, harmider dochodzący ze znajdującej się nieopodal szkoły. I gdzieś pomiędzy tym wszystkim miejsce, w którym osoby w kryzysie bezdomności i ubogie mogą otrzymać ciepły posiłek, a przy okazji nawiązywać relacje z innymi potrzebującymi, doświadczyć życzliwości i zrozumienia. Taka właśnie jest Jadłodajnia Caritas im. św. Brata Alberta prowadzona przez siostry albertynki w Poznaniu. To tutaj codziennie spotykają się dwa świata i dwa punkty widzenia.
Kto pomaga?
Do jadłodajni właściwie każdego dnia przychodzi inna liczba osób.
– Wszystko zależy od tego, jak ktoś dostaje emeryturę lub rentę, od pogody, od tego, czy komuś w ogóle chce się wyjść z pustostanu czy nie. Czasami mamy więc 210 osób dziennie, a czasami 160 albo nawet 280. Ta liczba jest więc bardzo ruchoma – opowiada siostra Sergia ze Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim.
Przychodzący do jadłodajni nie muszą przechodzić żadnej specjalnej kontroli. Jeśli jednak siostry widzą, że ktoś jest pod wpływem alkoholu – wówczas nie może wejść do środka.
– Przychodzi do nas bardzo wielu emerytów i rencistów, bezdomnych oraz młodych, którzy wyszli z domu dziecka, a których życie potoczyło się w taki sposób, że dziś są samotni. Mogą więc tutaj posiedzieć, coś zjeść, wypić gorącą herbatę. Wielu emerytów i rencistów przychodzi też z pojemniczkami. Biorą po cztery lub pięć porcji do domu, gdyż mają darmowe przejazdy, a ich rodzin często nie stać na to, żeby wszyscy wybrali się w taką podróż, mimo że czasami są to tylko dwa przystanki. Chociaż zdarza się, że przychodzą do nas ludzie nie tylko z Poznania, ale też z okolicznych miejscowości. Dlatego z naszej jadłodajni korzysta jedna osoba, ale już z naszego jedzenia cała rodzina – wyjaśnia albertynka.
Do jadłodajni każdego dnia przychodzą też pomagać wolontariusze. Jest wśród nich stała grupa pań, które przybywają w inne dni tygodnia – tak, aby codziennie ktoś był. Ponadto pomaga też młodzież, na przykład ze szkoły budowlanej mieszczącej się przy ulicy Kopernika w Poznaniu. Jedna z wolontariuszek jest na czwartym roku medycyny. A niektórzy wolontariusze sami są osobami w kryzysie bezdomności, też stoją po jedzenie w kolejce, a później angażują się w pomoc innym i pomagają na przykład na podwórku. Choć są też tacy, który wyszli z kryzysu i także pomagają.
>>> W tym sklepie dostaniesz lek na samotność [REPORTAŻ]
– Mamy chociażby jednego pana, który urodził się w rodzinie biologicznej i ma sześcioro rodzeństwa. Później trafił do Wioski Dziecięcej, gdzie okazało się, że też ma tam sporo braci. Po wyjściu stamtąd przez piętnaście lat nie trzeźwiał, tułał się, spał w namiocie w lesie. Kiedy zobaczyłam go przemoczonego kilka razy, sama powiedziałam mu, żeby się ogarnął, bo ile może do nas przychodzić w takim stanie. Następnie przez trzy dni go nie widzieliśmy. Ale kiedy wreszcie przyszedł, to powiedział, że sam chciałby zacząć pomagać innym i tak dzisiaj naprawdę służy jako wolontariusz. Poza tym mamy też kilka osób, które wyszły z więzienia, a wcześniej korzystały z naszej jadłodajni i dzisiaj są wolontariuszami – relacjonuje siostra Sergia.
Nowe uzależnienie
Odwiedzający jadłodajnię często na początku są bardzo nieufni, zamknięci, wyizolowani i stoją gdzieś na boku. Wtedy siostry podchodzą do nich, pytają o imię i o samopoczucie. Poza tym zdarza się, że nie chcą wejść do kaplicy, co argumentują tym, że są buddystami lub jakiegoś innego wyznania. Siostra podkreśla jednak, że wraz z innymi albertynkami nie oceniają nikogo przez ten pryzmat, bo nie jest dla nich ważne wyznanie, ale człowiek. I często, widząc tę postawę, osoby w kryzysie bezdomności same się otwierają na innych i z czasem decydują się zostać wolontariuszami.
– Oni są nam bardzo oddani i wszyscy widzimy, że przychodzą tutaj z wielką radością. Nawet ostatnio jeden z chłopaków powiedział mi, że był uzależniony od narkotyków, a odkąd zaczął do nas przychodzić, to przestał je brać, bo poczuł się tutaj akceptowany i kochany. Po czterech miesiącach odwiedzania nas powiedział do mnie, że ma nowe uzależnienie. Zmartwiona zapytałam jakie i co się stało. A on na to: „Jestem uzależniony od sióstr” – uśmiecha się albertynka.
Siostry powalają na kolana
Jadłodajnia jest czynna od poniedziałku do piątku, od godziny dziesiątej do dwunastej. We wtorki o dziewiątej trzydzieści rozpoczyna się w kaplicy różaniec dla wszystkich chętnych. W Wielkim Poście w każdy piątek odbywała się natomiast droga krzyżowa, na którą przychodziło bardzo dużo osób. Kiedy jednak w klasztorze odbywał się kapitalny remont, siostry były zmuszone zorganizować drogę krzyżową na zewnątrz, o której moja rozmówczyni opowiada tak: „Co stację inna osoba trzymała wtedy krzyż. Wśród osób biorących udział w drodze krzyżowej był jeden pan, który jest innowiercą. I ja o tym wiedziałam. Przez cały czas on stał z boku i się przypatrywał. Ale w którymś momencie ktoś, zupełnie go nie znając, podał mu krzyż. I widziałam, jak ugięły mu się kolana. Zdezorientowany stał z tym krzyżem i nie wiedział, co z nim zrobić. Chwilę później podeszła do niego jedna pani i sama go od niego wzięła. Niedługo później ten sam pan powiedział mi: „Powaliliście mnie kolana”. Dzisiaj przychodzi do nas na różaniec i modli się z nami w kaplicy, mimo że wciąż twierdzi, że jest innowiercą”.
Poza tym raz w tygodniu odbywa się w kaplicy msza święta, a raz w miesiącu msza dodatkowa w intencji wszystkich wolontariuszy i pracowników.
W zeszłym roku we wrześniu wolontariuszką w jadłodajni została Małgorzata. Dzisiaj wydaje tutaj posiłki dla osób w kryzysie bezdomności. Natomiast siostry albertynki poznała dzięki temu, że przyjechały do jej parafii.
– Moja mama zmarła w lipcu. Później moja koleżanka zadzwoniła do mnie i powiedziała, że siostrom brakuje jednego dnia osób do pomocy. I zdecydowałam się przyjść. Poza tym zabieram czasami tutaj ze sobą dwójkę swoich najmłodszych dzieci. Bo chcę, żeby widziały, że można pomagać nie tylko w domu, ale też na zewnątrz, komuś obcemu. Dla mnie natomiast pomoc tutaj po śmierci mamy jest odskocznią od życia codziennego i lekarstwem na żałobę – wyznaje kobieta.
Przed świętami wielkanocnymi oraz przed Bożym Narodzeniem siostry wraz z wolontariuszami przywożą paczki najbardziej potrzebującym rodzinom z różnych części Poznania. W zeszłym roku odwiedziły aż czterdzieści siedem rodzin. Każdy z takich momentów daje siostrze Sergi ogromną radość:
– Święty brat Albert mówił, że trzeba być dobrym jak chleb, który leży na stole, a każdy, kto jest głodny, może jego kęs wziąć dla siebie i się nakarmić. Tak samo gdy idę do bezdomnych i rozmawiam z nimi, to mam w sobie radość, że oni wracają za każdym razem, że oni są. To daje mi energię, siłę. Bardzo często jest tak, że jak ktoś trafi do więzienia i wychodzi z niego po kilku miesiącach, to jego pierwsze kroki są właśnie do nas i mówi: „Siostro, wróciłem z wczasów”. A ja zawsze odpowiadam: „Świetnie. Dobrze, że jesteś”.
>>> By wrócić do źródeł – tak wygląda życie w zakonie klauzurowym [REPORTAŻ]
Kto i co niszczy
Właściwie teraz można by skończyć ten materiał. Bo przecież tak wiele już w nim wybrzmiało. Ale nadal czegoś w nim brakuje. Brakuje jego prawdziwych bohaterów, z którymi też miałam okazję porozmawiać. Każdy z nich był bardzo życzliwy i uśmiechnięty. I wszyscy powtarzali, że siostry odmieniły ich życie. Podobnie jak moje życie odmieniły spotkania z tymi mężczyznami i kobietami, z którymi, choć może trochę różnimy się historią, w tak wielu aspektach jesteśmy podobni.
Jako pierwsza miała się tutaj znaleźć historia chłopaka, chyba w moim wieku, który wspomniał, że jest uzależniony od sióstr. I właśnie to zdanie powiedział też mi. Ale oprócz tego usłyszałam niewiele, bo nie był gotowy się otworzyć. Zamiast jego słów niech zostaną więc moje dla niego: jesteś naprawdę wartościowy i cieszę się, że mogłam cię spotkać.
Tak samo jak Tomka, który jest bezdomny od trzech lat.
– Raz po raz razem z bratem śpimy na ulicy, a innym razem w bramach. Do jadłodajni staram się przychodzić dość często i gdy tylko jest taka możliwość, to też pomagam innym, co daje mi dużą radość. Jestem już od dziecka nauczony pomocy każdemu – opowiada, powtarzając przy tym, że właściwie nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Choć jest zupełnie inaczej…
Dłużą historią dzieli się ze mną z kolei Piotrek, który zanim usiadł przy stoliku, przy którym rozmawialiśmy, pocałował mnie w rękę. To samo zrobił, gdy odchodził. A mnie wzruszenie ścisnęło za serce.
– Mój ojciec był żołnierzem. Bił mnie, mamę i siostrę. Już jako dziecko wyobraziłem sobie, że zacznę ćwiczyć judo i że kiedyś go zniszczę. Z tego jednak nic mi nie wyszło. W wieku piętnastu lat ojciec przyłożył mi broń do głowy. Powiedziałem sobie wtedy, że nigdy więcej mi tego nie zrobi i wyjechałem do Wrocławia. Ukończyłem kurs filmowy. Zacząłem ćwiczyć karate. I nie wiem, w jaki sposób, ale mój ojciec o wszystkim się dowiedział. Dzisiaj już nie żyje. I mam mu to wszystko, czego doświadczyłem za złe. Ale jeszcze wcześniej obiecałem mojej siostrze i matce, że więcej ich nie skrzywdzi. Połamałem go, a broń wyrzuciłem. Później jednak zdecydowałem się ją oddać, bo w końcu on był wojskowym. Dopiero później poszedł na emeryturę. Ja w międzyczasie się ożeniłem, wyprowadziłem z domu i tak się złożyło, że zacząłem pić. Piłem przez dwadzieścia lat, może trochę więcej. Mam trzech synów i jedną córkę. Wszyscy mieszkają za granicą. Z żoną się rozwiodłem. Od dwudziestu lat jestem bezdomny. Mam pewne problemy z więzieniem, mam dozór policyjny. Nie dlatego, że lubię się bić, ale nieraz jest po prostu taka sytuacja, że trzeba komuś przyłożyć. Kiedyś pomagałem też siostrze. Ale jak widziała moją agresję, to zrezygnowała z tej pomocy. Bo gdy wchodzę tutaj i jest porządek, to i ja jestem w porządku. Inaczej, gdy ktoś jest wyrywny. Ale w tej mojej historii ważne jest jeszcze to, że w więzieniu byłem już raz, drugi, trzeci i w sumie minęło tak dwanaście lat. Niedawno wyszedłem. Byłem z fajną kobietą, która niedawno zmarła. Pół roku później poznałem następną, która zaczęła pić i sam do tego przyłożyłem rękę, bo też zacząłem pić. Pobiłem ją. W maju mam kolejną sprawę w sądzie i tak leci moje życie. Do sióstr przychodzę dość rzadko. To są moje przyjaciółki. Nie przychodzę do nich, gdy jestem wypity, bo tego nie toleruję i nie będę nigdy tolerował, że najpierw piję, a później przychodzę tutaj na jedzenie. Tak nie powinno być. Bo jeśli umiesz wypić, to powinieneś umieć też sobie załatwić jakiś posiłek – tłumaczy mężczyzna.
Teologia bezdomności
Równie poruszającą częścią swojego życia dzieli się ze mną Arek.
– Moja mama zmarła, gdy miałem dziesięć lat. Ojca nie znałem w ogóle. Wychowała mnie siostra. Mój ojczym był alkoholikiem, a brat narkomanem i bardzo się zadłużył. W zeszłym roku popełnił samobójstwo. Moja sytuacja z bezdomnością zaczęła się w momencie, kiedy w wieku osiemnastu lat wylądowałem w szpitalu psychiatrycznym po próbie samobójczej. Po wyjściu z niego znalazłem się na ulicy. Trochę pomieszkiwałem wtedy z bratem, trochę ze znajomymi, ale głównie spędzałem czas na ulicy. Później zacząłem brać narkotyki i pić alkohol. Teraz powoli z tego wychodzę. Mam pracę, mieszkanie, może w przyszłym miesiącu przeprowadzę się do Wrocławia do mojego narzeczonego – opowiada.
Arek teraz do jadłodajni przychodzi prawie codziennie, żeby pomóc siostrze. Jak sam przyznaje – praca tutaj daje mu przede wszystkim satysfakcję i możliwość odwdzięczenia się za dobro, którego wcześniej w tym miejscu doświadczył. Pomoc innym to też dla niego forma terapii i wsparcie w depresji.
W podobnym do Arka wieku jest Dawid, który na co dzień pomaga siostrom, sprząta, przygotowuje posiłki i rozwozi paczki potrzebującym. Do jadłodajni trafił dzięki koledze: „Wyszedłem z zakładu karnego, nie miałem co ze sobą zrobić i wylądowałem na ulicy. Poznałem tam kolegę, który też jest bezdomny i przyprowadził mnie do jadłodajni, do której przychodzę już od kilku lat. Wcześniej miałem dom, mieszkałem z rodzicami, ale się pochrzaniło. Cały czas kłóciłem się z ojcem. Później moi rodzice się rozeszli, a dom do dzisiaj stoi pusty, jednak nie chcę tam wracać ze względu na wspomnienia. Wiem jednak, że przez ten czas wiele już przepracowałem. Jak na razie jednak nie pracuję. Chociaż wszyscy mi mówią, że mam zdrowe ręce, jestem młody i powinienem to robić. Przychodzę więc tutaj każdego dnia o godzinie dziesiątej, a później chodzę po mieście, błąkam się bez celu i kolejnego dnia tak samo. W przyszłości chciałbym jednak mieć normalną pracę i dom. Moją największą pasją jest sport i chcę też ćwiczyć. Natomiast przychodzenie do sióstr i pomaganie innym daje mi przyjemność. Bo właściwie wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Albertynki natomiast to moje przyjaciółki. Zawsze mogę liczyć na jakąś pomoc z ich strony, wiem, że nie będę chodził głodny i będę miał się w co ubrać. Razem z nimi też się modlę. Bo Bóg jest dla mnie Ojcem. Wcześniej trochę wierzyłem, a trochę nie. Nie chodziłem do kościoła i nie modliłem się. Ale dzisiaj jest inaczej. Bóg to dla mnie też ktoś, do kogo mogę się zawsze zwrócić i z kim mogę zawsze porozmawiać”.
Od siedmiu lat do jadłodajni sióstr albertynek przychodzi Adam, który po stracie mieszkania przez jakiś czas mieszkał u kolegi, później trochę na ulicy, w ośrodku dla osób w kryzysie bezdomności, aż w końcu teraz udało mu się znaleźć dach nad głową u jednej pani, która porusza się na wózku, a której na co dzień mężczyzna pomaga.
>>> Kawiarnia Niebo w Mieście – tutaj obsługa modli się za gości [REPORTAŻ]
– Ze względu na to, że mieszkam blisko, to co tydzień jestem też u albertynek na mszy i na różnych zebraniach. Wiara była ważna dla mnie zawsze, ale jeszcze nigdy tak jak teraz, gdy przychodzę do sióstr. Codziennie można spotkać tutaj różne osoby. Niestety wielu z nich przychodzi jednego dnia, a drugiego wygrywa z nimi nałóg alkoholowy. Ja kiedyś też piłem. Aż trafiłem do ośrodka, w którym przez osiem miesięcy nie tknąłem alkoholu. Czasami siostra sprawdza tutaj, kto jest pod wpływem. Ale do mnie nawet nie podchodzi, bo wie, że jestem trzeźwy. Ja nie będę robił sobie wstydu, szczególnie, że co niedzielę jestem tutaj na mszy. Poza tym jestem człowiekiem bardzo zamkniętym w sobie i nie pokazuję na zewnątrz tego, co czuję. Nawet lekarz mi powtarza, że czasami lepiej byłoby wybuchnąć i wyszłoby mi to na lepsze. Ale już taki jestem, że nikomu nie powiem złego słowa i lubię być spokojny. Wiąże się to też z moją silną wolą i tym, że potrafię odmówić, gdy ktoś proponuje mi na przykład wyjście na piwo. Za dwa lata przejdę na emeryturę i nie chcę sobie marnować życia – podkreśla Adam.
Mój rozmówca co środę bierze też udział w zajęciach kulinarnych organizowanych przez albertynki, w których uczestniczy też siostra przełożona, która wie, że mężczyzna od trzydziestu lat czyta książki teologiczne i zawsze oferuje mu pożyczenie jakiejś ciekawej lektury. Co istotne, Adam powtarza kilkukrotnie, że nigdy nie miał pretensji do Boga o to, jak potoczyło się jego życie. „Jeżeli do kogoś mogę mieć pretensje, to tylko do siebie” – dodaje.
Rozmowa z nim rzeczywiście wprowadza w drugiego człowieka jakiś spokój. I daje poczucie, że nie jesteśmy w życiu sami, że wszystko dzieje się po coś. Z tego samego założenia wychodzą też Laura i Kasia – przyjaciółki, które poznały się w jadłodajni, a dzisiaj spotykają się również popołudniami. Jedna z nich ma czwórkę dzieci i po zrobieniu wszystkich opłat nie wystarcza jej na jedzenie, dlatego z jedzenia przygotowywanego u albertynek korzystają też jej dzieci. Obie kobiety biorą także udział w warsztatach kulinarnych prowadzonych przez zgromadzenie. To tutaj poznają wiele ciekawych przepisów, które później mogą wykorzystać w domu.
Dobry jak chleb
Dom albertynki dały Konradowi, o którym wcześniej wspominała już siostra Sergia. Pora poznać szerzej jego historię.
– Przez około dwadzieścia lat byłem bezdomny. Zamieszkałem na ulicy, mając dziewiętnaście lat. Jako małe dziecko zostałem odrzucony przez mamę i ojca. Przez trzy lata byłem w domu dziecka. Później trafiłem do rodziny zastępczej, do SOS Wiosek Dziecięcych w Biłgoraju w województwie lubelskim. Tam znajduje się pierwsza wioska dziecięca, która została założona w Polsce, znajdowało się w niej piętnaście domków. W moim było osiem osób z różnych rejonów Polski. Ja akurat byłem razem z rodzoną siostrą i bratem. Miałem wykształcenie. Miałem wszystko. Ale stwierdziłem, że chcę mieć też wolność. Dlatego się wyprowadziłem, trochę pracowałem, trochę mieszkałem na jednej stancji. A później siedziałem w więzieniu przez pięć lat. Po wyjściu z niego zostałem na ulicy, bo nie mogłem sobie poradzić w życiu. Przebywałem w różnych rejonach Polski. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że moje rodzeństwo i moja mama adopcyjna mieszkają w Poznaniu. Dlatego się tutaj przeniosłem w 2004 roku. Od tamtej pory tu jestem. Na początku byłem bezdomny, chodziłem po różnych jadłodajniach, aż trafiłem tutaj. W 2008 roku zaprzyjaźniłem się trochę z siostrami. Przychodziłem do nich i pomagałem im. Dwa lata później wyjechałem z kolegą do Grecji, gdzie pracowałem i mieszkałem. Utraciłem tam jednak dowód i dokumenty i w 2014 roku wróciłem do Polski. Przyszedłem znów do jadłodajni. I mimo, że bezdomny, cały czas byłem zadbany. Siostra niedługo później zapytała mnie, co chciałbym robić w życiu, na co odpowiedziałem, że chcę pomagać ludziom. I tak po kilku dniach siostra, która wcześniej prowadziła stołówkę, zaproponowała mi, czy nie chciałbym tutaj zamieszkać i pracować jako wolontariusz. Zgodziłem się od razu. Ale byłem alkoholikiem i piłem bardzo dużo. W tym roku minie jednak dziesięć lat, odkąd tu jestem i nie piję. Po prostu mam motywację. Największą z góry – od świętego brata Alberta. Poznałem cały jego życiorys i postanowiłem, że będę jak on. Dzisiaj jestem innym człowiekiem. I wiem, że już nigdy nie będę bezdomny – mówi mężczyzna, ocierając łzę, która spłynęła mu z oka.
Obecnie Konrad ma też kontakt ze swoim rodzeństwem, które mieszka w Poznaniu i w okolicach. Nie rozmawia jednak ze swoją mamą, o czym mówi tak: „To wszystko z powodu odsiadki w zakładzie karnym. Ale kocham ją do tej pory z tego powodu, że dała mi wykształcenie, życie i wszystko inne. Nie wiem, co byłoby ze mną, gdybym wyszedł z domu dziecka, a nie z wioski. To dzięki mamie wychowałem się na świadectwie Jana Pawła II. To dzięki niej zostałem ochrzczony, przyjąłem pierwszą Komunię i bierzmowanie. Z tym że później trafiłem w nieodpowiednie miejsca, do nieodpowiednich ludzi. I niczym jeden z bohaterów „Małego Księcia” – ciągle piłem, żeby zapomnieć, że piję. Dzisiaj natomiast nawet moi bracia mówią mi, że zmieniłem się o sto osiemdziesiąt stopni. Byłem na terapii, spotykałem się z psychologami. Ale najwięcej uczę się właśnie tutaj. Siostry są z różnych rejonów Polski. Mają różne charaktery. Wiem jednak, że z każdą z nich mogę porozmawiać. One są dla mnie jak rodzone siostry. To dzięki nim mogę w życiu stosować się do zasad brata Alberta: nie krzycz na człowieka, daj mu rękę, bądź dobry jak chleb. Z zawodu jestem piekarzem i wszystko to tak się łączy”.
Łączy też sama jadłodajnia. To miejsce, w którym każdego dnia spotykają się setki osób. Choć z różnymi historiami, to we wspólnym celu – by nie być głodnym. By napełnić nie tylko swój brzuch – ale i serce.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |