Krzysztof Klimek: promienie Bożego miłosierdzia są niezauważalne, ale są odczuwalne [ROZMOWA]
W Niedzielę Bożego Miłosierdzia rozmawiamy z Krzysztofem Klimkiem, doktorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, artystą malarzem. W swoim artystycznym portfolio ma także obrazy religijne, wśród nich obraz Jezusa Miłosiernego. Był on zaprezentowany na wystawie przygotowanej przez środowisko„ „Teologii Politycznej” pt. „Obrazy Jezusa Miłosiernego według wizji Siostry Faustyny”.
Wystawa, którą można było zobaczyć w Krakowie i w Poznaniu, jest częścią projektu „Namalować katolicyzm od nowa”.
Artysta w rozmowie opowiada m.in. o procesie tworzenia obrazu, który jest współczesną interpretacją znanego na całym świecie wizerunku Jezusa Miłosiernego (pierwszy został namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego w 1934 według wskazówek siostry Faustyny, a najbardziej znaną wersją jest obraz Adolfa Hyły z 1944 roku). Czy praca nad tak znanym wizerunkiem rodziła dodatkowe wyzwania? I w czym tkwi istota Bożego miłosierdzia?
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Czy to Pana pierwszy obraz, który przedstawia Jezusa Miłosiernego?
Krzysztof Klimek (artysta malarz, doktor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie): – Nie, kilka lat wcześniej zrobiłem kilka kopii tego obrazu.
Czy w takim razie przy tym projekcie było już łatwiej?
– Nie, momentami wręcz przeciwnie. W czasie malowania spotkało mnie wiele trudności, przeszkód, szczególnie tych wewnętrznych.
Na czym polegały?
– Malowanie takiego obrazu to nie tylko wyzwanie artystyczne, ale także duchowe. Wydaje mi się, że zły dokłada wszelkich starań, by coś takiego nie powstało. Nagle człowiek nie ma czasu na jego przygotowanie. Ciągle ktoś wydzwania, nagle – niespodziewanie – pojawiają się nowe, pilne sprawy do załatwienia albo wracają stare, niezałatwione. Pojawiają się róże rzeczy, które mają człowieka wytrącić ze spokoju, równowagi, pozbawić skupienia i determinacji przy pracy nad obrazem.
Jak długo więc trwała praca nad obrazem?
– Ponad dwa miesiące. Jednak to często nie było malowanie wprost (rozumiane jako machanie pędzlem). To często były intensywne godziny siedzenia przed sztalugą, wpatrywania się w obraz, wątpienia. Obraz ma więc swoistą dramaturgię, bo początkowo podszedłem do niego dosyć racjonalnie.
To znaczy?
– Poprosiłem kolegę – mojego rówieśnika – by pozował. Tak powstała pierwsza wersja, tzw. podmalówka. I początkowo wydawało się, że to dobry pomysł, ale szybko okazało się zupełnie odwrotnie. Później była zmiana proporcji, chyba z trzy razy. Do zmiany proporcji doszło nawet już na praktycznie gotowym obrazie.
Jakie warunki – że się tak wyrażę – powinien mieć Jezus na obrazie?
– On musi być piękny, musi być przystojny, mieć najlepsze cechy. On był piękny, wszyscy mistycy to mówią. Ja Go nie widziałem, więc pytałem się, w duchu, świętej Faustyny, czy taka moja wersja jest odpowiednia. I wielokrotnie dostawałem odpowiedź, że to nie tak, że to nie tak powinno wyglądać. W pracy nad Jezusem Miłosiernym potrzebny jest pewien zabieg, a mianowicie wydłużenie proporcji. To powoduje, że Chrystus uzyskuje wyraz, który powinien mieć. A twarz to jeden z najważniejszych elementów tego obrazu. Taki zabieg zastosowali Eugeniusz Kazimirowski i Adolf Hyła.
Te wszystko zmiany dokonywały się na tym jednym obrazie? Czy niekiedy zmieniał Pan płótno na sztaludze?
– Nie, nie, to wszystko robiłem na jednym obrazie.
Malowanie zaczyna się od twarzy, od korpusu człowieka? Czy jeszcze inaczej?
– Najważniejsze jest rozplanowanie figury na obrazie, jej wielkość w stosunku do tła, do innych elementów obrazu. Od tego trzeba zacząć. Później uszczegóławia się inne elementy.
>>> Dobry Łotr: symbol Bożego Miłosierdzia dla wszystkich grzeszników
A jak wyglądało Pana życie duchowe w czasie powstawania obrazu? Koronka do miłosierdzia Bożego przed każdy dniem pracy?
– Nie, muszę przyznać, że aż tak religijnie nie przeżywałem tego czasu, ale było dużo medytacji, mentalnych rozmów z Faustyną. Cały czas towarzyszyła mi myśl, że to jest obraz religijny i że ma służyć ludziom, ma być łącznikiem między niebem a ziemią. Starałem się pamiętać, że jestem tylko narzędziem i prosiłem Górę o pomoc. Wiedziałem, że z własnym sprytem nie dam rady tego ogarnąć. Przy pracy nad obrazem często dochodzi do sytuacji, w której trzeba przełamać swoje emocje… Niekiedy wydaje się, że efekt już jest dobry, ale trzeba się przełamać, być może nawet zniszczyć to, co jest, by mogło powstać coś jeszcze lepszego. To często była walka z samym sobą, połączona z ufnością w to, że prowadzi mnie Opatrzność Boża.
Jak wyglądał ten kontakt?
– Przychodziły mi na myśl fragmenty „Dzienniczka” i rozjaśniały mi w głowie problemy, dodawały otuchy. Cały czas starałem się mieć Faustynę za plecami, jej wizerunek był rzeczywiście za mną na oknie. Ona była po to, by z dystansem patrzeć na ten obraz, by trzeźwym i zimnym okiem oceniać tę pracę.
By nie wpaść w trans i samozachwyt?
– Można tak to ująć.
Zapytam o głosy, które usłyszałem po wystawie, którą w marcu można było oglądać przy praskiej katedrze (w ramach projektu „Teologii Politycznej” pt. „Namalować katolicyzm od nowa”). Słyszałem, że malowanie Jezusa Miłosiernego to jednak spore ryzyko, że to tak ikoniczny obraz, że nie wszystkie obrazy pokazane na tej wystawie się udały.
– Byłem ciekawy co z tego projektu wyjdzie, każdy z nas podlega różnym impulsom, ma inne spojrzenie. Myślałem, że będzie duża różnorodność, i tak się stało. Są obrazy, które odbiegają od schematów, są bardziej nowoczesne. Myślę, że to zaleta tego projektu, że powstały wariacje na ten temat. Jednocześnie nie uważam, by artyści wyszli poza ten ikoniczny schemat. Słowo „ikoniczny” rozumiem w ten sposób, że w przypadku malowania Jezusa Miłosiernego musi być twarz Jezusa, ręka, promienie. Schemat ikoniczny został więc zachowany, został jedynie inaczej ujęty. A że odbiór ludzi jest różny? Każdy ma inną wrażliwość. To przebiega już na poziomie bardzo osobistym.
A dlaczego zdecydował się Pan na bardziej tradycyjne – niż inni – ujęcie Jezusa?
– Pomyślałem sobie, że to będzie dla mnie trudniejsza droga. Już dawno nie zajmowałem się tradycyjnym malarstwem Wybrałem więc trudniejszą drogę. Chciałem załatwić to w sposób prostszy, ale jednocześnie – dla mnie – trudniejszy. Pomyślałem jednak, że Jezus musi mieć cechy, które widz będzie mógł bezpośrednio odebrać jako pozytywy. Chciałem by był to prosty (w znaczeniu bezpośredni) odbiór Jezusa. Bez wikłania się w analizę formalną, artystyczną. Nie chciałem, by środki formalne wskazywały na pewne rzeczy, ale żeby to doświadczenie Jezusa Miłosiernego było bezpośrednie, odbierane od razu po spojrzeniu na obraz. Chciałem namalować Jezusa bez żadnych matryc. Starałem się, by był to jak najbardziej naoczny widok.
A w czym tkwi istota Bożego miłosierdzia? I tego wizerunku?
– Promienie, które się rozchodzą na świat… Często to widzę, szczególnie teraz, gdy przyroda rozkwita, widzę w niej te promienie. To jest ten rodzaj łaski, która pochodzi od Boga. Na obrazie owo miłosierdzie jest czytelne, bo widać promienie bijące od Chrystusa, ale dalej – w świecie – one są rozproszone, niekiedy niezauważalne, ale są – według mnie – odczuwalne. Ja odczuwam to w ten sposób, że patrzę na jakieś drzewa, przyrodę i widzę radość, której nie jestem w stanie dokładnie zlokalizować. Promienie z mojego obrazu… czerwień… Ona w pewnym momencie zanika, jest intensywna na szacie Jezusa, a potem tylko delikatnie zabarwia tło za Jezusem. Myślę, że ta zmiana temperatury jest dla widzów odczuwalna. Sądzę, że z Bożym miłosierdziem jest coś podobnego, że te promienie możemy odebrać, odczuć także w naszej codziennej rzeczywistości. Trzeba się tylko na to odpowiednio nastroić, przestawić swój aparat duchowy, a wtedy zmysły się wyostrzają. Tak jak przy odbiorze obrazu – trzeba wyjść z codziennej bieganiny, zrobić miejsce w sobie, żeby do nas docierały subtelniejsze impulsy.
Bo rzeczywistość to też swego rodzaju obraz.
– Zgadza się. I w tej rzeczywistości promienie Bożego miłosierdzia mogą nas otaczać. I nas dotykać, przenikać.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |