Konno z Kodnia do Rzymu [MISYJNE DROGI]

Polska, Włochy. Już pierwszego dnia wtopiliśmy się w rytm przyrody. Nigdy przedtem nie czułam się tak silnie związana z naturą. Wiosna budziła się do życia na naszych oczach. Doświadczyliśmy ogromu ludzkiej życzliwości, przygarniano nas w domach, na posesjach. Koń otwierał wiele serc i bram.

Pomysł narodził się w 2015 r., gdy z grupą przyjaciół wybraliśmy się na kolejną, tym razem czterodniową pielgrzymkę konno-rowerową do oblackiego Kodnia n. Bugiem (180 km). Wówczas wpadła mi w ręce książka Zofii Kossak Szczuckiej „Błogosławiona wina” – legendarna historia o kradzieży i uprowadzeniu obrazu Matki Bożej Gregoriańskiej z Rzymu do Kodnia przez Mikołaja Sapiehę w 1631 r. Były to oczywiście czasy, kiedy podróżowano konno. Ta opowieść tak mnie zafascynowała, że pomyślałam: czemu by nie podążyć konno tym szlakiem, tylko w odwrotną stronę?

My też tak zrobimy.

Pamiętam, że w pierwszej chwili przestraszyłam się tej myśli, ale później nie dała mi już spokoju. Ruszyła machina przygotowań, wyznaczenie trasy w Google, zakup map, naniesienie tras na te mapy, potem przejechanie ich samochodem, określenie średniego kilometrażu dziennego, ustalenie najlepszej pory roku. Ponieważ Mikołaj Sapieha wyruszał wiosną, zdecydowałam, że my też tak zrobimy. Wtedy właśnie przyroda budzi się do życia – chodzi przede wszystkim o trawę, która stanowi pokarm dla koni. Tak ruszali Turcy na podbój Europy, zatem i ja postanowiłam ruszyć na podbój Rzymu. Wybór trasy też nie był przypadkowy. Start z miejscowości Skłody Stachy, potem kierunek Kodeń i następnie ścianą wschodnią Polski, przez Słowację, Węgry, Słowenię, Chorwację i Włochy aż do Watykanu.


Narodziny marzenia

Mikołaj Sapieha, jak mówi legenda, jechał do Rzymu najkrótszą trasą: traktem królewskim przez Wiedeń. Uwożąc obraz Matki Bożej Kodeńskiej, chcąc zmylić pogoń, uciekał drogą mniej znaną, trudniejszą, dłuższą, przez dzikie góry, okolice Zagrzebia i Lwów. Idealne odtworzenie tej trasy było niemożliwe, ale wybrałam wariant możliwie przybliżony i dostosowany do realiów, uwzględniając trasy bezpieczne dla jeźdźca i konia. Bardzo ważną sprawą było oczywiście przygotowanie się do wyprawy. Składają się na to lata ciężkiej, systematycznej pracy i nie chodzi tu o samą kondycję fizyczną, ważną w pokonaniu tak długiego dystansu, ale głównie psychiczną. Do tego dojrzewa się wiele lat. Moja przygoda z konnym pielgrzymowaniem zaczęła się w 2000 r., choć nie miałam jeszcze wtedy własnego konia. Ksiądz proboszcz mojej rodzinnej parafii Zaręby Kościelne, kultywując tradycje kawaleryjskie 10. Pułku Ułanów Litewskich, zorganizował pierwszą kawaleryjską pielgrzymkę konną do Częstochowy. Bardzo chciałam jechać na tę wyprawę, ale regulamin zabraniał udziału kobietom. Zatem przez kolejne lata z żalem i łzami w oczach patrzyłam, jak ułani ruszają konno do Sanktuarium Jasnogórskiego. Teraz to się zmieniło. Jednak ja podjęłam decyzję, że pojadę sama.

Pierwsze próby

Zakupiłam konia Zefira i przez kilka lat ćwiczyliśmy kondycję. Szybko zaprzyjaźniliśmy się. Później zmierzyłam się z 400-kilometrowym dystansem. W pierwszym roku przez miesiąc, codziennie przed albo po pracy, przemierzaliśmy trasę 20 km. W następnym roku, gdy koń się wzmocnił, codziennie przez dziesięć dni przemierzaliśmy po 20 km rano i wieczorem. Pierwszą konną pielgrzymkę odbyłam do sanktuarium podlaskiego w Hodyszewie w 2010 r. (130 km w trzy dni) w ramach przygotowań do większego przedsięwzięcia, którego celem była Częstochowa (400 km w dziesięć dni). W zabezpieczeniu logistycznym towarzyszyła mi moja najlepsza koleżanka Jola– filar wszystkich późniejszych pielgrzymek konnych. Potem były co roku pielgrzymki do Hodyszewa. Zawsze dedykuję je mojej babci Lucynie, która bardzo często podążała do tego sanktuarium pieszo. Potem był zakup następnego konia – Zadymki. Cały trening kondycyjno-psychiczny trzeba było zacząć od nowa. Pielgrzymki do Hodyszewa w dwa konie, potem do Kodnia nad Bugiem w dwa konie i wreszcie rok 2016 – rok Miłosierdzia Bożego – oczywiście Wilno i następna okazja do konnej
pielgrzymki. Tym razem samotnie na Zadymce przemierzyłam ok. 400 km. Zameldowałyśmy się przed Ostrą Bramą na Mszy św. a następnie na cmentarzu na Rossie przy grobie marszałka Józefa
Piłsudskiego, człowieka, który dał nam wolność w 1918 r. To cenne, kiedy pielgrzymka ma wymiar nie tylko religijny, ale także patriotyczny.

Pielgrzymka Konna z Zarąb Kościelnych do Rzymu

fot. Pielgrzymka Konna z Zarąb Kościelnych do Rzymu

Setna rocznica

Wszystkie te wcześniejsze wyprawy stanowiły przygotowanie do największego, rzec można szaleńczego przedsięwzięcia, jakim była konna pielgrzymka do Rzymu szlakiem Matki Bożej Kodeńskiej. Rok 2018 jest szczególny. To stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Chciałam ruszyć w podróż w tym roku. To mój nietypowy sposób na uczczenie ważnej dla Polski i Polaków rocznicy. Chciałam stanąć przy grobie Jana Pawła II, człowieka, który był jednym z impulsów odzyskania niepodległości w 1989 r. Chciałam także stanąć na Monte Cassino, na wzgórzu, gdzie czerwone maki wzrosły na polskiej krwi. Po wielu miesiącach intensywnych przygotowań, kiedy koń i ja byliśmy gotowi, trasa opracowana, sprzęt zebrany, nocleg w Rzymie załatwiony, pozostał problem braku samochodu, który by mi asystował i kierowcy. Moja determinacja była tak wielka, że byłam gotowa ruszyć samotnie w dwa konie. Wszystko zawierzyłam Matce Bożej Kodeńskiej i stał się cud, a właściwie ciąg cudów. Firma brata i bratowej udostępniła mi busa wraz z kierowcą, sąsiad pożyczył koniowóz, koleżanki cyklicznie podmieniały się na trasie co dwa tygodnie, służąc pomocą. To już nie ja kierowałam tym przedsięwzięciem – kierowała nim „Góra”. 14 kwietnia, po Mszy św. ruszyliśmy na pielgrzymi szlak, wioząc ze sobą osobiste intencje. Pierwszych osiem noclegów było załatwionych wcześniej, potem wszystko było organizowane na bieżąco i dość spontanicznie. Już pierwszego dnia wtopiliśmy się w rytm przyrody. Nigdy dotąd nie czułam się tak silnie związana
z naturą. Wiosna budziła się do życia na naszych oczach. Doświadczyliśmy ogromu ludzkiej życzliwości, przygarniano nas w domach, na posesjach. Koń otwierał wiele serc i bram, wzbudzał
bardzo pozytywne emocje. Podobnie było na Słowacji, Węgrzech, w Słowenii czy we Włoszech. Bariera językowa była pewnym utrudnieniem, ale istnieje mowa ciała i czego usta nie mogły wypowiedzieć, to uzupełniły przyjazne gesty. Pan kierowca, mój anioł stróż, potrafił załatwić dosłownie wszystko – świetnie wynajdował noclegi, nawiązywał kontakty, udzielał wywiadów, gotował, prał. Nie było ani jednej rzeczy, której by nie potrafił zrobić. Byliśmy w zasadzie samowystarczalni. Mieliśmy kuchnię, jedzenie, własny prysznic, koniowóz jako miejsce noclegowe, siano i owies dla konia na całą drogę. Potrzebowaliśmy tylko kawałka placu dla konia i samochodu. Dwa i pół miesiąca poza domem, codziennie nocleg w innym miejscu.


Bajeczna trasa

Samo pokonanie trasy 2366 km nie było dla mnie tak porażająco trudne jak mogłoby się wydawać. To właśnie była największa przyjemność. Jadąc samotnie na koniu wałami nadcisańskimi, przez pusztę węgierską czy wzdłuż Balatonu i potem Balatonu Małego, doznawałam wręcz duchowych uniesień. Codziennie witały mnie spektakularne wschody słońca. Zające i sarenki umykały spłoszone spod końskich nóg. Bażanty pokrzykiwały ukryte wśród pól, otulonych poranną mgłą. Zapachy akacji, czarnego bzu i lip były wręcz odurzające. W takich momentach modlitwa uwielbienia i zachwytu nad pięknem stworzenia sama cisnęła się na usta. Niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie Słowenia – górzysta i bajkowa. Jedenaście dni zmagania z górami dało nam nieźle w kość, ale widoki rekompensowały ból i zmęczenie. Życzliwi mieszkańcy przeprowadzali nas skrótami przez góry, udzielali schronienia i karmili. Najtrudniejsze były Włochy. Duże zagęszczenie, wysokie góry, niemiłosierny upał i w większości asfaltowe drogi. Dodatkowo sprawę utrudniał duży ruch na drogach i szaleńczo jeżdżący Włosi. Po 25 dniach marszu po włoskiej ziemi, głównie nocą ze względu wysokie temperatury i natężenie ruchu, 25 czerwca nasza pięcioosobowa grupa wraz z koniem dotarła do Rzymu. Następnego dnia zwieńczyliśmy 74 dni pielgrzymowania wjazdem na plac św. Piotra. W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze Monte Cassino, aby w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości oddać hołd poległym na tym wzgórzu polskim żołnierzom. Największą wartością pielgrzymki, obok wymiaru duchowego, modlitewnego, byli ludzie, którzy spontanicznie do nas dołączyli. To najlepsze świadectwo tego, że razem można zdziałać wiele. Nawet najbardziej szalony pomysł jest możliwy do zrealizowania, kiedy ma się Boże i ludzkie wsparcie.

Bożena Skłodowska, lekarz stomatolog, podróżniczka

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Zamów prenumeratę!<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze