Fot. WOJCIECH GANCZAREK

Ślady soli na kolanach [MISYJNE DROGI]

Mercedes Antileo pochodzi z narodu Mapucze i podczas swego 50-letniego życia zobaczyła prawdziwą edukacyjną rewolucję. Jeszcze jako uczennica szkoły podstawowej doświadczała przymusowej hispanizacji, podobnej do rusyfikacji czy germanizacji na ziemiach polskich w czasach zaborów. Teraz sama, i to w państwowej szkole, naucza języka przodków.

Wojciech Ganczarek: W Twojej rodzinie nie mówiło się po hiszpańsku.

Mercedes Antileo: W rodzinie nie. Rodzina bardzo opierała się temu językowi. Ale poza domem mieliśmy zakaz mówienia w mapudungun, języku Mapuczów. Jeśli pojawił się ktoś obcy, spoza rodziny, mieliśmy mówić tylko po hiszpańsku. Zawsze uważaliśmy, by nie mówić publicznie w mapudungun, żeby w ten sposób nie narażać się na problemy.

W Waszej historii tych problemów nie brakowało. I to zupełnie niedawno.
– Tak, bo Patagonia była jednym z ostatnich terytoriów podbitych przez Argentyńczyków. I mieszkały tam ostatnie narody, które chcieli zlikwidować. Gdy zjawia się armia generała Roki, pod koniec XIX wieku, by zająć nasze ziemie, prześladuje miejscowych z jasnym zamiarem ich anihilacji. Niektórym członkom mojej rodziny udaje się wówczas uciec, znajdują kryjówki w górskich jaskiniach w okolicy Ruca Choroi. Gdy wrzawa wojenna opada, zaczynają wychodzić, trafiają na inne grupy, którym udało się przeżyć. To wówczas formują się wysokogórskie wioski Mapuczów, które znamy współcześnie.

>>> Sprzedawca trucizny [MISYJNE DROGI]

W takiej wiosce idziesz do szkoły?

– Od nas do najbliższej szkoły było siedem kilometrów, trochę daleko, jak dla 7-letniej dziewczynki, więc ojciec zdecydował, by wysłać mnie do szkoły z internatem prowadzonej przez zakonnice. To tam zaczęłam się uczyć języka hiszpańskiego. To musiało być trudne doświadczenie. W rzeczywistości znałam już parę słów, jeszcze w wiosce nauczyłam się podstaw. Może dlatego zakonnice traktowały mnie całkiem dobrze.
Gorzej miały moje szkolne koleżanki, które mówiły tylko i wyłącznie w mapudungun. Ogromnym wysiłkiem było dla nich wypowiedzenie choćby jednego słowa po hiszpańsku. Gdy trzeba było zrobić jakieś zadanie, wpadały w panikę: jak to zrobić, jak zapytać zakonnicę, jak jej wytłumaczyć, że nie rozumie się polecenia po hiszpańsku. W końcu szły i pytały łamanym, bardzo słabym hiszpańskim i wtedy zaczynały się kary: bicie linijką, klękanie na grubo mielonej soli czy zamykanie w łazienkach. „Tu się mówi tylko po hiszpańsku” – słyszały. „W żadnym wypadku nie możecie mówić w swoich językach!” – takie były wówczas metody wychowawcze (nie tylko w szkołach katolickich – od red.).

Jak dalej potoczyła się historia Twojej edukacji?

– Koszty mojej edukacji zaczynały powoli uwierać moich rodziców, bo przecież za pobyt w internacie trzeba było płacić, za szkołę również. Ojciec powiedział mi: „Będziesz musiała wybrać. Jeśli chcesz się uczyć dalej, w mieście – w Junín de los Andes, będziesz musiała pracować. A jeśli nie, wracaj do wsi, zajmiesz się naszym poletkiem. Ale z nauką wtedy już koniec”.

Fot. WOJCIECH GANCZAREK

Ile miałaś wtedy lat?

– Jakieś trzynaście i pół, coś takiego. Moja nauczycielka zaproponowała mi, bym zajmowała się jej córką – jako opiekunka. W zamian za tę pracę mogłam mieszkać u niej i chodzić do szkoły. Oczywiście to była praca na czarno, nielegalna, nikt nie mógł się o tym dowiedzieć! W Junín udało Ci się skończyć liceum? Nie tak szybko! Mąż tej nauczycielki był wojskowym i niedługo po mojej przeprowadzce do Junín jego przenieśli do Buenos Aires, a ja dostałam propozycję, by jechać razem z nimi. Ryzykuję: zostawiam wszystko, opuszczam szkołę i spędzam trzy lata w stolicy, a naukę kończę dopiero po powrocie. Ze studiami nie było łatwiej. Tak, rozpoczęłam kilka kierunków – historię, psychologię, teologię – ale studium nauczycielskie kończę dopiero teraz! Chociaż na początku wcale nie myślałam o nauczaniu. Już w szkole dowiedziałam się wiele o katolikach i o ich religii. Obudziło to we mnie zainteresowanie, bo zauważyłem wiele elementów podobnych do naszej kultury, takich jak na przykład przywitanie nowego dnia modlitwą dziękczynną. Szukałam podobieństw, bo przecież musimy mieć ze sobą coś wspólnego. Chociaż akurat nie język. Dawniej można było mówić tylko po hiszpańsku. Dopiero w roku 2001 rozpoczyna się proces uznawania języka ojczystego uczniów, zwłaszcza w społecznościach rdzennych. W zasadzie to zaczęło się już w 1998 roku, a w 2001 roku powstają w prowincji Neuquén, tam, gdzie leży Junín de blos Andes, dwa pierwsze stanowiska dla nauczycieli języka i kultury Mapuczów, później dojdzie kolejnych osiem.

>>> „Misyjne Drogi” o zaangażowanych miejscowych chrześcijanach, zmieniających swój świat

A wśród nich Ty?

– Zaczęłam w 2004 roku. Pracowałam wtedy w zastępstwie w dwóch społecznościach: Raquithué i Lafquenche. W zastępstwie, bo nie mieszkałam w społecznościach górskich, więc nie miałam prawa, by zatrudniono mnie tam w pełnym wymiarze. Te zastępstwa były ad honorem, ministerstwo edukacji nie płaciło za nie, ale to nieważne. Przynajmniej mogłam coś zrobić dla moich ludzi.

Można powiedzieć, że sytuacja Mapuczów bardzo się teraz poprawiła?

– Te dziesięć etatów nauczycielskich na całą prowincję to chyba niewiele. Sytuacja jest trochę lepsza niż dawniej, ale na pewno nie jest dobra. Po pierwsze – jest problem nieciągłości. Przez wiele lat zmuszano nas, by mówić tylko po hiszpańsku. Tak długie doświadczenie życia z tym językiem spowodowało, że teraz młodym ludziom ciężko przychodzi rozmawiać płynnie w mapudungun. Poza tym brakuje rozszerzenia edukacji na miasto, bo wszyscy kimeltufe, czyli nauczyciele uprawnieni do nauki kultury i języka Mapuczów, przeznaczeni są wyłącznie do pracy na wsi. Tymczasem Mapucze z górskich społeczności
coraz częściej migrują do miast. W przypadku Junín de los Andes, jak rozumiem, jest to powrót z górskiego wygnania na żyzne ziemie przodków. Tak jest. Na przykład społeczność, z której pochodzę, jest duża, liczna. Przyznano jej niewiele ziemi, do tego jest trudno dostępna, więc mieszkańcy nie są w stanie się z niej utrzymać.

Co robi młody człowiek, który się tam urodzi?

– Musi wyjechać: na studia albo do pracy. Czasami wraca, czasami nie. I potem, będąc daleko od domu, od korzeni, młody człowiek chłonie nowinki technologiczne oferowane przez przemysł huinca (ludzi nierdzennych) i zapomina o własnej kulturze. W ten sposób kultura i język odchodzą w zapomnienie.

Fot. WOJCIECH GANCZAREK

Co można z tym zrobić?
– Ze swojej strony organizuję lekcje tutaj, w Junín de los Andes. W niektórych latach zgłaszałam projekt do
urzędu gminy i prowadziłam zajęcia otwarte. W tym roku projekt wycofano, więc lekcję daję tylko prywatnie. Niektórzy uczniowie płacą ustaloną kwotę, z niektórymi się wymieniam. Na przykład mam teraz uczennicę, która za lekcje płaci mi wełną!

>>> Po drogach bł. Jana Beyzyma SJ [MISYJNE DROGI]

Żyje w Tobie uraza w związku z wojną i wygnaniami sprzed lat?

– Staram się, żeby tak nie było, żeby nie żyć w gniewie, bo to do niczego nie prowadzi. Po co będę karmiła w sobie żal w związku z przemocą, która mnie osobiście nie dotknęła? Dotknęła, owszem, moich pradziadków, jestem tego świadoma, wiem, że mnie to również dotyczy, ale staram się myśleć na te tematy w sposób pokojowy. Po co miałabym chować w sobie gniew, jeśli mogę porozmawiać.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze