Fot. Archiwum prywatne

Zakochana kobieta potrafi nie tylko przyjąć każdy cios, ale nawet bronić swojego oprawcy [ROZMOWA]

„Byłam w ósmym miesiącu ciąży, mieliśmy niedługo wyjechać z powrotem do Danii i wtedy mnie uderzył tak mocno, że było widać na twarzy. Jednak zamiast myśleć o sobie i dziecku, to zaczęłam się martwić co będą mówić ludzie o nim, jeśli zobaczą na mojej twarzy ślad. Znowu martwiłam się o oprawcę będąc ofiarą” – opowiada Patrycja, której w najgorszym czasie w życiu pomogła wiara i dlatego dziś chce się dzielić swoim świadectwem z innymi.

Karolina Binek (misyjne.pl): Jak wyglądało Twoje życie zanim spotkałaś Boga?

Patrycja: Już jako mała dziewczynka bardzo lubiłam pozować do zdjęć. Później, gdy już byłam w szkole zdjęcia robiła mi przyjaciółka, a ja dodawałam je na Fotobloga, na którym pisałam też taki swój pamiętnik. Lubiłam to robić, dodatkowo jeszcze sama przerabiałam swoje zdjęcia i bardzo mnie ten świat interesował. Nieco poważniej zaczęłam się tym zajmować w liceum. Wtedy wzięłam udział w pierwszych profesjonalnych sesjach zdjęciowych z fotografami, założyłam konto na Maxmodels i nawet byłam na dwóch sesjach w Warszawie. Z czasem jednak poznałam mojego byłego narzeczonego, z którym mam córeczkę i wyjechałam do Danii. Ale mimo to wciąż działałam w tym temacie – chodziłam na sesje zdjęciowe i pozowałam, prowadziłam bloga i konto na Instagramie, gdzie miałam bardzo dużo obserwujących oraz wiele perspektyw, żeby rozwijać się w tym kierunku dalej. Ale postanowiłam to wszystko rzucić, bo ten świat tak bardzo mi obrzydł. W pewnym momencie życia zrozumiałam, że jest bardzo zepsuty, brutalny, a ludzi w nim traktuje się przedmiotowo. Tam człowiek jest tylko produktem na sprzedaż, nikt nie liczy się z twoimi uczuciami nawet gdy zostaniesz całkowicie wykorzystana.

Czyli rzeczywiście ten świat wygląda właśnie tak jak często pokazuje się go w mediach?

– Tak, to jest naprawdę straszne. Najgorsze jest to, że młode dziewczyny idąc w to nie zdają sobie sprawy, jak bardzo to wszystko jest wyniszczające i do czego może doprowadzić. Bardzo szybko w tej branży pojawiają się pomysły, żeby coś sobie poprawić, bo ludzie mówią sobie nawzajem wiele przykrych rzeczy, skutkiem czego wpada się w kompleksy. A przecież na świecie nie ma ideałów i nigdy nie będzie, bo każdy z nas ma jakieś defekty i to jest piękne. Zrozumiałam to jednak dopiero, gdy się nawróciłam, a przynajmniej tak mi się wydaje, że zamysł Boga był taki, że defekty mamy po to, byśmy mogli się nawzajem uzupełniać, czyli jeśli mi coś nie wychodzi, ale bliźni ma to w nadmiarze, to dzięki temu możemy sobie służyć. Ale wtedy gdy działałam w modelingu, to świadomość bycia nieidealną była bardzo destrukcyjna. Bo modelki i modele wysoko stawiają sobie poprzeczkę, więc jeżeli gdzieś pojawiają się braki, to katują się jeszcze bardziej.

Katują się dietami i treningami? Też tak robiłaś?

– Mam akurat predyspozycje do tego, że nie muszę się zbytnio pilnować z jedzeniem i katować, bo z natury jestem szczupła. Brałam też udział w wyborach Miss Ziemi Lubuskiej. Potraktowałam to jako zabawę, bo lubiłam pozować, a może akurat coś z tego by wyszło. Ale za to pozostałe dziewczyny miały zupełnie inne podejście do tego konkursu. Potrafiły nic nie jeść i nie pić albo brać tylko śliwki na przeczyszczenie, przez co ledwo chodziły na nogach. Ale liczyło się tylko, żeby osiągnąć efekt i wygrać. Chociaż i tak te wybory były jedną wielką ustawką. Musiałam nawet podpisać papiery, przez co przez ponad dwa lata nie mogłam w ogóle mówić, co tam się działo, co tylko świadczy o tym, jak bardzo jest to zepsuty świat, bo przecież gdyby wszystko było zgodnie z normami, to nie musiałybyśmy podpisywać takich dokumentów. A my za opowiedzenie o tym, co dzieje się na zgrupowaniach mogłyśmy zapłacić karę.

Zasady były takie, że pierwsze trzy miejsca mogły przejść do kolejnego etapu, ale obowiązywało jeszcze coś takiego jak zielona karta, którą wręczał główny prezes wyborów miss. Wyglądało to tak, że przyjeżdżał na próbę, oglądał dziewczyny i wybierał sobie jedną, która pójdzie dalej. Był w tym wszystkim taki obrzydliwy, przez co już na próbie odpuściłam, a że mam niewyparzony język, to powiedziałam głośno do dziewczyn, że nie będzie mnie oceniał żaden typ, który ślinił się i decydował, czy da mi zieloną kartę czy nie. Ale inne dziewczyny potrafiły się przed nim prężyć. Ta sytuacja tym bardziej przekonała mnie, że to nie jest świat dla mnie. Wolałam pomagać i udzielać się charytatywnie, a pozowanie było moją pasją, nie drogą na szczyt.

>>> Magda Wołochowicz: bycie singielką to nie jest żadne „przedżycie” [ROZMOWA]

Nawet nie chcę myśleć, jak bardzo takie doświadczenia wpływają na psychikę tych wszystkich dziewczyn.

– Jeżeli ktoś ma silną osobowość, to jakoś da się to przetrwać. Ale w momencie, gdy dziewczyna jest delikatna, to może odpaść. Ja za to jestem słabsza psychicznie, gdy wchodzę w związki, dlatego też po związku się posypałam, bo angażuję się w relacje na 100%, chociaż już trzy lata jestem sama. Ale jeśli jakiś chłopak lub ktoś ze znajomych pyta mnie, czego chcę, to odpowiadam, że nie wiem, czego chcę, ale wiem już na pewno, czego nie chce i czego nie będę akceptować w związku w przyszłości.

Fot. Archiwum prywatne

Zatem czego już nie chcesz?

– Nie chcę przemocy psychicznej i fizycznej oraz manipulacji, tylko po prostu partnerstwa. Bo doświadczyłam już w związku przemocy psychicznej i fizycznej i przez długi czas sama siebie o to obwiniałam, mimo że byłam ofiarą. Niestety wiele kobiet doświadczając przemocy wstydzi się tego i twierdzi, że to jest ich wina. I to jest straszne.

Ale dzięki temu wiesz też już, że nic nie dzieje się bez przyczyny…

– Tak, ale zanim to zrozumiałam, musiało minąć trochę czasu. Najpierw byłam w jednym długim związku, w którym chłopak nadużywał alkoholu, stosował wobec mnie przemoc psychiczną, byliśmy ze sobą prawie siedem lat. Ja go bardzo kochałam, walczyłam o ten związek, mimo że była między nami spora różnica wieku. Ale nic się nie zmieniało, więc się rozstaliśmy… Zaczęłam chodzić do szkoły, później do pracy i nie chciałam w ogóle być w domu, zaczęłam uciekać w różne używki i poznałam wtedy mojego byłego narzeczonego, zaufałam mu, rzuciłam pracę, przerwałam szkołę i wyjechałam za nim do Danii, chociaż miałam 19 lat. Mieszkaliśmy razem, byłam tam zdana tylko na niego, ufałam mu w pełni. Ale przyszedł czas, że się posypałam, rozchorowałam, doświadczyłam również przemocy psychicznej i fizycznej. Przyjechała wtedy po mnie mama i wróciła do Polski. Ale, jak już mówiłam, w związki angażuję się na 100% i jeśli z kimś jestem, to muszę tę osobę naprawdę kochać. Poza tym – mój wtedy narzeczony stwierdził, że nie może beze mnie żyć, zostawił życie w Danii i wrócił do Polski. Dałam mu kolejną szansę, zamieszkaliśmy razem, doszło znowu do przemocy fizycznej i psychicznej, więc znowu odeszłam od niego. Później jednak okazało, że on też choruje. A ja z racji, że mam dobre serduszko i, jak to twierdzi mój tata, chciałabym zbawić świat, to powiedziałam, że jeśli podejmie leczenie, to do niego wrócę. I oczywiście wróciłam, zaszłam w planowaną ciążę i znowu doszło do przemocy fizycznej. Zakochana kobieta potrafi nie tylko przyjąć każdy cios, ale nawet bronić swojego oprawcy i martwić się o niego. Na szczęście do czasu… Byłam w ósmym miesiącu ciąży, mieliśmy niedługo wyjechać z powrotem do Danii i wtedy mnie uderzył tak mocno, że było widać na twarzy. Powiedziałam mu, że jeśli wyjedzie sam i mnie zostawi, to przecież moja mama przyjdzie sprawdzić, czy wszystko w porządku i jeśli mnie zobaczy, to na pewno mnie stąd zabierze. Wtedy więc zamiast myśleć o dziecku i o sobie, bo przecież miałam zaraz rodzić, martwiłam się tym, co ktoś o nim powie. Znowu martwiłam się o oprawcę będąc ofiarą.

>>> Miejsce dla kobiet [FELIETON]

Długo to wszystko jeszcze trwało?

– We wrześniu skończyła nam się umowa na mieszkanie, mieliśmy wyjechać razem po porodzie. Moja córeczka urodziła się 8 października. Na ten czas tych ośmiu dni mieszkaliśmy u mojej mamy. Pojechałam do szpitala, urodziła się Joasia, a tydzień po porodzie mój wtedy jeszcze narzeczony nas zostawił. Po prostu wyszedł, pokłóciliśmy się, powiedział, że nie będziemy razem i  że mam przemyśleć swoje zachowanie. Potraktował mnie jak takie dziecko z podstawówki, które gdy zmieni swoje zachowanie, to zasłuży na nagrodę – na to, że on do mnie wróci. Gdy wyjechał, miałam 22 lata. Zostałam więc sama z małym dzieckiem. Kończyłam wtedy jeszcze liceum, bo przerwałam je, gdy wyjechaliśmy, pisałam maturę i byłam w dole, w czarnej rozpaczy, czułam nienawiść, złość i same negatywne emocje. Wpadłam w depresję poporodową, która tylko bardziej się rozwijała.

Ale wydaje mi się, że Pan Bóg też dopuszcza do nas złość i rozpacz i to może być leczące, tak było w moim przypadku. Akurat mój były narzeczony uważał, że Kościół katolicki to jest zło wcielone, ale inne religie są w porządku. Pewnego dnia więc wściekła i wciąż zła na niego zdecydowałam, że nawet jeśli nas porzucił, to i tak będę wychowywać Joasię tak, jak na polską rodzinę przystało – zostanie ochrzczona, będziemy chodzić do kościoła i obchodzić Boże Narodzenie oraz Wielkanoc. Zresztą, wtedy też była Wielkanoc. Joasia urodziła się w 2019 roku, a w 2020 roku tuż przed Wielkanocą stwierdziłam, że pojadę do kościoła po chlebek do koszyczka.

 

 

 

 

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 

Post udostępniony przez Taka tam Patrycja. (@patriiszjaa_official)

Całą sytuacja rozgrywała się przed Sanktuarium Miłosierdzia Bożego. A przecież ja chodziłam takimi ścieżkami w życiu, że przecież Bóg mógł powiedzieć, że nie zasługuję na żadne przebaczenie, że powinnam pokutować na kolanach. A on taką młodą dziewczynę – mnie, która miała wtedy w sobie same negatywne emocje, doprowadził do tego Miłosierdzia Bożego. Podjechałam więc przed kościół, zaparkowałam auto i od razu pomyślałam sobie, że mam farta, bo spotkałam księdza. Przywitałam się z nim, powiedziałam, że przyjechałam po chlebek, a on tak na mnie patrzy i mówi: wiem, czekałem na ciebie. Kompletnie nie wiedziałam wtedy, co się dzieje i skąd on w ogóle wie, że chciałam tam przyjechać, przecież tak wiele lat nie byłam w kościele. Zastanawiałam się nawet, czy nie jestem w jakiejś ukrytej kamerze. Ale mimo wszystko starałam się być opanowana i odparłam, że nie, że ja tylko po chlebek, a on, że mam się jednak wyspowiadać. Od razu w głowie miałam milion myśli i powiedziałam, że mam zakupy w aucie, które zaraz na pewno się zepsują, bo jest ciepło, co zresztą było prawdą. Ksiądz jednak nie dawał za wygraną i znowu namawiał mnie na spowiedź. Powiedziałam mu więc, że nie spowiadałam się z piętnaście lat i nawet już nie umiem. Ale nawet wtedy on nadal powtarzał, że mam się wyspowiadać. Ostatecznie stwierdziłam więc, że skoro tak prosi, to już pójdę. Wyznałam wtedy chyba tylko jedną dziesiątą swoich grzechów, bo byłam naprawdę zupełnie nieprzygotowana. Akurat była też msza, więc przyjęłam Pana Jezusa do serca i doznałam szoku, bo ogarnął mnie wtedy taki spokój jak nigdy. Jakby ktoś trzymał rękę na mojej głowie, wlewał we mnie ten spokój i wybaczenie emocji, nawet tych, które czułam do Joasi taty.

>>> Bycie samemu wcale nie oznacza bycia samotnym [FELIETON]

O czym myśli człowiek, który doświadcza takich rzeczy?

– Zastanawiałam się tylko, jak to jest w ogóle możliwe. A że chodziłam różnymi drogami, to nawet nie miałam bierzmowania. W liceum uważałam, że skoro religia jest na siódmej lub ósmej lekcji, to lepiej się wypisać, bo jest mi to niepotrzebne do niczego. Ale pewnego dnia pomyślałam, że mam córkę, zaraz ją chrzczę, więc trochę wstyd nie mieć bierzmowania. Poszłam więc robić bierzmowanie dla dorosłych, też w Miłosierdziu. Spotkania odbywały się o 20, a że akurat trwały ferie, to zupełnie się nie zdziwiłam, gdy przyszłam dwa razy, a nikogo nie było. Za trzecim razem coś mi jednak nie pasowało, więc zadzwoniłam na plebanię, ale nikt nie odbierał. Po chwili proboszcz oddzwonił i okazało się, że spotkania nie zostały zawieszone na czas ferii, tylko zaczynały się o 20, a ja przychodziłam na 19.30. Pamiętam, że powiedziałam mu wtedy, że w takim razie następnym razem na pewno będę, a on na to, że nie, że mam nadrobić te spotkania, na których mnie nie było. Wysłał mi numer do księdza, z którym miałam wszystko nadrobić. Spotkaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać o moim życiu, a że miałam je barwne, to na skutek niektórych wspomnień zaczęłam płakać. Ksiądz zaproponował mi wtedy spowiedź i zapytał, co konkretnie robiłam w życiu, na co odpowiedziałam mu, że szybciej będzie, jeśli powiem, czego nie robiłam. Ostatecznie dał mi rozpiskę i polecił, żebym przygotowała się do spowiedzi generalnej. Moja spowiedź generalna trwała około dwóch godzin. Niektóre rzeczy nie mogły mi przejść przez gardło, ale miałam bardzo dobrego spowiednika. Dał mi obrazek Jezusa i powiedział: zobacz, dziecko, jak On na ciebie patrzy, zobacz, jakie ma zatroskane oczy, przecież zanim ty się urodziłaś, to On już widział twoje grzechy, On za nie umarł, przecież On się cieszy, że ty tu przyszłaś z powrotem. I to mi bardzo pomogło. Od tamtej pory poczułam jeszcze bardziej, że spotkałam Boga i że moje życie się zmieniło.

Fot. Archiwum prywatne

A wracając jeszcze do tematu Wielkanocy, to przecież Pan Jezus w Wielkanoc zmartwychwstał i to był dla mnie taki impuls, że się nawróciłam, że przecież On sprawił, że ja też powstałam z martwych. Teraz już nawet wiem, dlaczego nie wyszło mi z moim narzeczonym. On był rozwodnikiem i gdybym była dalej z nim, to nie miałabym możliwości wejść z nim w tak czystą relację z Panem Bogiem, nie mogłabym się wyspowiadać, przyjąć Komunii. A Bóg chciał dać mi życie w obfitości, wiedział, że jestem uparta, przecież tyle razy dochodziło do rękoczynów, ja odchodziłam, ale i tak wracałam. Bóg tyle razy zapalał mi czerwoną lampkę, tyle razy mówił, że mam tam nie iść, a ja za każdym razem jak ten uparty osioł wracałam i mówiłam, że nie, Tato, ja idę, bo i tak go kocham. I musiało naprawdę dojść do tragicznych rzeczy, bo gdyby nie zostawił mnie mój były narzeczony, to ja dalej bym to ciągnęła, bo nie potrafiłabym odejść.

>>> W Kościele jest wiele martwych miejsc. Każdy z nas może je „ożywić” [ROZMOWA]

Można powiedzieć, że dziś mimo tego, co przeszłaś, jesteś szczęśliwa?

– Można, bo mimo że jestem sama, że jest trudno, że czasami też mam dość, jestem na skraju, to jestem szczęśliwa, mam spokój w sercu, bo wiem i czuję, że opiekuje się mną i jest nade mną najlepszy Ojciec, jaki może być, który ma wszystko pod kontrolą. I wiem, że ja jestem bezpieczna w Jego rękach i nieważne, jakie burze będą się działy w moim życiu, to On jest i mnie przez nie przeprowadza. A każda burza w moim życiu powoduje wzrost – jedna większy, druga mniejszy. Ale wszystkie rzeczy, które się dzieję, dzieją się akurat wtedy, kiedy muszą się wydarzyć. Oczywiście mamy wolną wolę, a pewne sytuacje mogłyby przebiegać inaczej – szybciej czy wolniej. Ale wydaje mi się, że główne punkty w naszym życiu, zwroty w naszej historii i tak się wydarzą, tylko wtedy zależy od nas, jaką my perspektywę wobec nich przyjmiemy. Bo ja zostając sama z dzieckiem mogłabym odwrócić się totalnie od Pana Boga i powiedzieć: „Dobra, tyle razy już mnie nie słuchałeś, że Cię nie chcę, że odwracam się, będę się buntować”. Ale jednak z Jego łaską zmieniłam perspektywę i przyjęłam to nie jako przekleństwo, ale jako błogosławieństwo.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze