Fot. Kombonianie

Historia o ludzkiej sile

Uganda jest jednym z krajów, który przyjmuje najwięcej uchodźców w skali światowej. Ludzie ci zamieszkują w otwartych osadach i miastach, mierząc się z traumami z przeszłości oraz trudnościami teraźniejszości. I marzą o powrocie do domu.

Znajdują się w sytuacji, której sami nie stworzyli i w której nie chcą być. Nigdy nie wyobrażali sobie, że może ich to spotkać. Pytanie o życie uchodźcy to pytanie o to, jak to jest znaleźć się w zupełnie obcym miejscu, w otoczeniu ludzi mówiących innym językiem, nie wiedząc, czy się powróci do miejsca, gdzie się dorastało i budziło każdego dnia, gdzie mieszkali ludzie, których się znało i którzy ciebie znali. Jednak pewnego dnia coś się wydarza i twoje normalne życie się wali, a ty nie wiesz, na jak długo. Schronienie jest słowem o pozytywnym, a nawet pięknym wydźwięku. Coś lub ktoś cię atakuje i coś lub ktoś cię chroni. Przed zimnem można ukryć się w schronisku górskim, a przed przemocą i głodem w obozie dla uchodźców. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. W liczącej 41 milionów mieszkańców Ugandzie żyje ponad 1,4 miliona uchodźców z Sudanu Południowego, Demokratycznej Republiki Konga (DRK), Burundi i Somalii. Można zatem powiedzieć, że jest to kraj przyjazny uchodźcom. Niektórzy z nich zdobyli się na uprzejmość i otworzyli się przed nami, abyśmy dalej przekazali ich historię. Dlaczego tu przyjechali? Co zastali? Jak żyją? Czego oczekują? 

Południowi Sudańczycy 

Ponad 70%uchodźców i osób ubiegających się o azyl, których przyjmuje ugandyjski rząd, pochodzi z Sudanu Południowego. W 2013 r., czyli dwa lata po ogłoszeniu niepodległości tego najmłodszego państwa Afryki wybuchła nowa wojna domowa, która doprowadziła do masowej ucieczki ludności wewnątrz i poza granicę kraju. Od końca lat osiemdziesiątych Uganda prowadzi politykę otwartą na uchodźców poprzez przyznawanie im ziemi do życia i uprawy, pozwalanie na swobodne przemieszczanie się w kraju, jak i dostęp do rynku pracy i szkół. Miejsca, do których przesiedla się uchodźców, nie są zamkniętymi obozami, tylko otwartymi osadami położonymi w pobliżu ugandyjskich miast.  

Fot. Kombonianie

Misjonarz kombonianin Jesús Aranda był proboszczem w Kajukeji, misji leżącej w południowosudańskim regionie Ekwatoria, nieopodal granicy z Ugandą, ale w 2016 r. mieszkańcy zaczęli ją opuszczać. „Przyjechali żołnierze rządowi pochodzący z plemienia Dinka i zaczęli wykorzystywać kobiety i dziewczynki, porywać chłopców i zatrzymywać mężczyzn, oskarżając ich o rebelianctwo, paląc domy i plantacje. Jedna z kobiet powiedziała mi: Jadę na północ Ugandy, ponieważ żołnierze zgwałcili tu wiele kobiet. Nie chcę, aby to spotkało moje córki”. Wraz z innymi misjonarzami Jesús postanowił przemierzyć Ugandę, towarzysząc Południowym Sudańczykom i osiedlił się w miejscowości Moyo, 12 kilometrów od granicy. Na tym obszarze przebywa od 250 tys. do 300 tys. uchodźców otrzymujących pomoc od Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do Spraw Uchodźców i innych organizacji. Jednak jest ona niewystarczająca. Robert Kajokare był katechistą w parafii Kajukeji. „W Sudanie Południowym byliśmy biedni, ale żyliśmy godnie na naszej ziemi, w naszych domach. Niektórzy mieli swoje namioty, inni krowy. Wraz z nadejściem wojny straciliśmy wszystko”. 

„Teraz ludzie żyją w strasznej biedzie ‒ kontynuuje Jesús. ‒ Mieszkają w domach z brezentu i brakuje im wody. Kiedy tu przyjeżdżali, mieli siłę i energię. Byli dobrze odżywieni, w czystych i ładnych ubraniach. Teraz, po tych wszystkich miesiącach tutaj, ludzie zaczynają słabnąć. Dostają tylko 12 kg kukurydzy, trzy kg fasoli i litr oleju na cały miesiąc. Ich odzież jest brudna i podarta. Powoli tracą nadzieję”. Misjonarz ostro wypowiada się o postawie ugandyjskiego rządu wobec kryzysu humanitarnego w Sudanie Południowym. „Rządy Etiopii, Kenii, Ugandy i DRK nie rozumieją, że problemem Sudanu Południowego jest trybalizm. Dinkowie będący u władzy mają pieniądze i broń. Chcą wszystko kontrolować, aby wykorzystywać swój naród. Liderzy rządów sąsiednich państw nie chcą zrozumieć tej sytuacji i pomimo dużej liczby uchodźców, którzy przebywają w ich krajach, zawsze stali po stronie rządu w Dżubie.  

Fot. Kombonianie

Życie w osadzie 

Sophie Valentino była nauczycielką w Sudanie Południowym. Przyjechała do Ugandy z córkami i osieroconą siostrzenicą, uciekając przed biedą, która panuje w kraju. Jej mąż przebywa w południowosudańskim więzieniu jako więzień polityczny. „Musimy stawiać czoła wielu wyzwaniom. Trudno jest płacić za szkołę naszych dzieci. Są ludzie, którzy sprzedają jedzenie przydzielane przez organizacje charytatywne, aby kupić sandały albo mydło. Czasem żywność dociera późno, a wody nie starcza dla wszystkich. Pomimo tych problemów żyjemy razem, wzajemnie sobie pomagając. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Ciężko tu się wychowuje dzieci, ale kiedy widzisz, że inni żyją jak ty, czerpiesz siły ze słabości i żyjesz dalej”. Sophie chciałaby, aby ktoś opłacił jej studia i przyznano jej tytuł magistra ważny w Ugandzie.  

Evans Wani Benjamin ‒ podobnie jak Sophie ‒ mieszka w osadzie w Bidibidi, jednej z 30 w kraju. „Nie czuję się tutaj spokojny, myśląc o dobrych rzeczach, które moglibyśmy robić na naszej ziemi. Nie wierzę w pokój, nawet uzyskany pod naciskiem społeczności międzynarodowej. Wszyscy modlimy się, aby móc zacząć od nowa”. Uważa, że młodzież potrzebuje oferty edukacyjnej i rozrywki. „Młodzi ludzie nie mogą nic nie robić. Większość z nich żyje w bezczynności, przez co wielu zaczyna robić szkodliwe rzeczy, np. pić. Czują się sfrustrowani i nie widzą życiowych perspektyw. Wielkim wyzwaniem będzie odbudowanie wszystkiego, co zostało zniszczone. Mam nadzieję, że któregoś dnia nasi przyjaciele z całego świata okażą nam solidarność”. 

John Barth, misjonarz z Mariannhill, pracuje w osadzie Palabek na północnym wschodzie kraju, gdzie pomaga w budowaniu wspólnot katolickich i zaspokajaniu potrzeb miejscowej ludności. „Ludzie przybywają tu tylko z tym, co mogą przenieść na głowach. Muszą zbudować sobie domy, a nic nie mają. Jestem teraz w Kampali i kupuję narzędzia, żywność i odzież dla tych ludzi”. Misjonarz 25 lat temu pracował w obozach dla uchodźców w Kambodży. „Wiele osób mieszka tu od ponad dziesięciu lat. Mieli trudny początek, ale z czasem obóz stał się ich nowym domem, w którym mają dostęp do szpitala, pracy… Obóz dla uchodźców oznacza w miarę stabilną sytuację zapewniającą ochronę i bezpieczeństwo. Kiedy wrócą do swojego kraju, zabiorą ze sobą wszystko, czego tu się nauczyli. Może minąć wiele lat, zanim powrócą do domów, ale w tym czasie dużo się nauczą. Do Sudanu Południowego wrócą lepsi ludzie, z doświadczeniem zdobytym na zewnątrz. Na dłuższą metę przyniesie to pozytywne skutki dla rozwoju kraju”. 

Uchodźcy w mieście 

Niektórzy uchodźcy wolą szukać lepszych warunków życia w miastach. Agencja ONZ ds. Uchodźców szacuje, że w Kampali jest ich około 100 tys. „Opuszczają obozy, ponieważ ani oni, ani ich rodziny nie czują się tam bezpiecznie” ‒ mówi Kevin White, dyrektor centrum obsługi z Jezuickiego Ośrodka dla Uchodźców (JOU) w stolicy. 

Fot. Kombonianie

„Przyjeżdżają tu rozbici na kawałki. Niektórzy to lekarze, ale można ich spotkać sprzedających kanapki na ulicy, ponieważ tutaj ich tytuły nie mają wartości” ‒ mówi z żalem. JOU oferuje przyjazne miejsce, aby takie osoby mogły na nowo rozpocząć swoje życie, przede wszystkich poprzez szkolenia zawodowe. Uczęszczają na lekcje angielskiego, fryzjerstwa, krawiectwa, stolarstwa i elektroniki. Lorella Winfred od pięciu lat pracuje z kobietami. „Większość z nich, kiedy tu przyjeżdża, nie mówi po angielsku i nie potrafi poruszać się w nowym środowisku. Wiele kobiet nosi w sobie traumy i niezliczone problemy. Pierwszą rzeczą, jaką im mówimy, to żeby czuły się jak w domu, żeby się zrelaksowały i myślały, że jest nadzieja. Bierzemy je za rękę i prowadzimy”. 

Do ośrodka przyjeżdżają osoby pochodzące w większości z DRK i Burundi, ale także z Rwandy, Sudanu Południowego, Somalii i Erytrei. „Perspektywa powrotu jest niemożliwa ‒ mówi Dieudonné Aboubakar, który od ponad dziesięciu lat przebywa w Ugandzie. ‒ Ci, którzy zabili moich najbliższych, mieszkają tutaj. Jestem pewien, że chcą mnie widzieć martwym”. W trakcie wojny domowej w Burundi stracił rodzinę. „Zabili moją matkę i pięć sióstr. Spalili całą moją wioskę”. Po wielu miesiącach w ośrodku podszkolił angielski. „Kiedy tu przyjechałem, byłem sam. Teraz mam dwoje dzieci i żonę, która też jest Burundyjką. Jeśli zdrowie mi pozwoli, to będę miał siłę, aby pokonać wszystkie te trudności”. 

Za każdym uchodźcą stoją dwie historie: jedna jest smutna, a druga to historia siły i zwycięskiej walki z przeciwnościami. Alino Kizaza jest nauczycielem języka angielskiego w JOU. Pochodzi z Konga, z którego uciekł, kiedy zabito jego ojca, obrońcę praw człowieka. „Mówiłem już po angielsku. Zawsze chciałem być muzykiem i nauczyłem się tego języka, aby pisać piosenki po angielsku”. W RDK studiował inżynierię petrochemiczną i miał doświadczenie w nauczaniu. Przeprawa do Ugandy była tak ciężka, że jego samoocena spadła do zera. Udzielanie lekcji przywróciło mu wiarę. „To, co teraz robię, może wydawać się nieznaczące, ale moja praca zmienia życie ludzi. Uczę dorosłych i młodzież. Również ludzi, którzy w swoich krajach byli adwokatami albo lekarzami. Teraz są uchodźcami. Mówią mi, że dzięki lekcjom angielskiego ze mną udało im się znaleźć pracę. To wspaniałe”. Alino jest przekonany, że wróci do swojego kraju, ale wcześniej „potrzebujemy pokoju, dzięki któremu będziemy mogli się rozwijać i osiągać cele”. A jego celem nadal jest zostanie profesjonalnym muzykiem. 

Muzyka ułatwiła mu integrację ze społecznością ugandyjską, co dla większości uchodźców nie jest proste. „Czują, że nie są u siebie, że są w miejscu, w którym nie chcą być i niekiedy są przeciwni integracji. To samo przytrafiło się i mnie, ale zdałem sobie sprawę, że muszę skończyć z brakiem zaufania i otworzyć się na innych ludzi”. Z Alino skontaktowali się inni muzycy i jego sen powoli się ziszcza. W ubiegłym roku zdobył jedną z nagród HiPipo Music Awards w Ugandzie, a jego marzeniem jest otwarcie w ciągu kilku lat studia nagrań i wytwórni płytowej. „Jeśli uchodźca ma talent, najlepszą rzeczą, jaką może zrobić, jest ruszenie się i pokazanie go ludziom”. Pod koniec rozmowy poprosił, aby ludzie postarali się postawić na jego miejscu. „My wiemy, co naprawdę oznacza słowo: pokój, ponieważ żyjemy między pokojem a wojną. Trzeba pracować na rzecz pokoju. Być może nie robisz tego, ponieważ ciebie to nie dotyczy. Ale może pewnego dnia…”.

tekst i zdjęcia: JAVIER SÁNCHEZ SALCEDO

wywiady: GONZALO GÓMEZ

tłumaczenie: ALEKSANDRA RUTYNA

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze