fot. Hubert Piechocki

Odkrywamy Camino de Santiago#2: zawsze miej przy sobie podpaski, czyli kilka rad dla pielgrzymów

W czasie tegorocznych wakacji i trwającego Roku Jakubowego zapraszamy wspólnie na cykl „Odkrywamy Camino de Santiago”. Nam kilkanaście dni temu udało się ukończyć Drogę św. Jakuba. Dzisiaj chcemy podzielić się z Wami kilkunastoma radami, które mogą się przydać w czasie Camino. Może dzięki nam Wy nie popełnicie pewnych błędów na trasie! 

>>> Odkrywamy Camino de Santiago#1: co warto zobaczyć na Camino frances?

  1. Astorga to katorga   

To hasło, które powstało już w pierwszym dniu naszego wędrowania Drogą św. Jakuba. Szliśmy z Leon właśnie do Astorgi. W tej malowniczej miejscowości jest katedra, którą bardzo szybko zauważyliśmy. Byliśmy szczęśliwi – widzimy katedrę, więc miejscowość jest blisko! Ale Google pokazywał, że mamy jeszcze do przejścia dobrych kilka kilometrów, może półtorej godziny, może dwie godziny… Daliśmy się zwieść – zobaczyliśmy katedrę, która jednak wcale nie była tak blisko… I wciąż ją widzieliśmy. Tego samego dnia wcześniej szliśmy długa prostą. Na jej końcu był młyn. Też byliśmy szczęśliwi, że już tak blisko do miejscowości, w której można zrobić postój… A potem szliśmy do niej dobrą godzinę. A młyn wcale się nie przybliżał. Tego dnia zrozumieliśmy, że najlepsze są takie odcinki trasy, na których jest dużo zakrętów i coś się dzieje, zmienia się krajobraz. Wtedy idzie się łatwiej. Długie proste i widoczna kilka kilometrów wcześniej katedra – tylko utrudniają pielgrzymowanie. 

fot. Maciej Kluczka
  1. Pierwsze 10 kilometrów nie jest równe ostatnim 10 kilometrom 

Wyruszając w drogę (najczęściej dość wcześnie rano) mamy wiele sił. Zarówno tych psychicznych, jak i tych fizycznych. Oczywiście zdarzają się dni, gdy zmęczenie czuć już na początku, ale akurat nam, na Camino Frances, przez większość czasu towarzyszył „duch walki”, nastawienie pod hasłem: „Damy radę”, „Jest dobrze, jest pięknie!”, „Nie śpimy – idziemy!”. Podkreślić trzeba, że francuska Droga św. Jakuba jest na tyle przyjazna i dobrze usieciowiona schroniskami, że etapy (w razie potrzeby) można dzielić na mniejsze odcinki. Choćby wtedy gdy pogoda nie sprzyja, czy zajdzie potrzeba dłuższego odpoczynku. Nie ma więc presji, by koniecznie dojść do punktu na mapie oddalonego o 20 czy 30 kilometrów. Schroniska (tzw. albergue) i pensjonaty są w praktycznie każdej mijanej przez pielgrzymów miejscowości. My jednak już pierwszego dnia postanowiliśmy pokonać bardzo długi etap (bo składający się z rekomendowanych dwóch). Na początku nawet tego nie planowlaiśmy, po prostu tak dobrze nam się szło, że aż trudno było się zatrzymać. Dzień był długi, humory dopisywały, trasę więc przedłużaliśmy o kolejne kilometry. Później na mapie i na horyzoncie zaczęła jawić się katedra w Astordze (tak, ta z punktu pierwszego)… Wyruszyliśmy więc z miasta Leon i dotarliśmy do Astorgi – to było razem grubo ponad 50 kilometrów. W jeden dzień! I to właśnie ten dzień jasno i dobitnie uświadomił nam, że 10 kilometrów na początku dnia mocno różni się od 10 kilometrów pod koniec tego samego dnia. Inaczej idzie się i inaczej czuje się początkowe kilometry, a zupełnie inaczej te same kilometry, ale pod koniec dnia. Odległość ta sama – a jednocześnie tak inna. Upał, zmęczenie w nogach, potrzeba odpoczynku, plecak coraz cięższy – choć nic się do niego nie dokładało… To wszystko sprawia, że ostatnie kilometry przemierza się ciężej i wolniej. Warto brać to pod uwagę przy prognozowaniu czasu, który potrzebny jest nam na przejście kolejnych odcinków drogi.  

fot. Hubert Piechocki

>>> Mimo pandemii coraz więcej pielgrzymów na Szlaku Jakubowym

  1. Jeśli chcesz połączyć dwa etapy w jeden dzień – to ich nie łącz 

Do tej zasady nie trzeba podchodzić zbyt rygorystycznie, ale przed jej zastosowaniem należy się dwa razy (a nawet może lepiej trzy razy) zastanowić. Wracając do punktu drugiego – zrobiliśmy to, koniec końców nie żałowaliśmy tego (o, jak dobrze smakowała kolacja i kufel piwa po takiej całodniowej drodze!). Dziś jednak, gdybyśmy mieli to powtórzyć, pewnie byśmy to przemyśleli. Są jednak odcinki na Camino Frances, które połączyć można, i które połączyć nawet warto. Najwięcej pielgrzymów robi tak na sam koniec drogi. Wiele internetowych przewodników dzieli ostatnie 40 kilometrów na dwa odcinki (w naszym przypadku po noclegu w Arzui polecano nocleg w Pedrouzo  i dojście do Santiago kolejnego dnia. W dwa ostatnie dni pokonalibyśmy więc po 18 kilometrów. Po wcześniejszych odcinkach liczących po 20-kilka, 30 czy nawet 40 kilometrów dziennie, uznaliśmy to za zbytnią wygodę. Chcieliśmy też być szybciej w Santiago, by móc dokładnie poznać to miasto i mieć więcej czasu  na modlitwę. Takie dzielenie ostatnich kilometrów trasy wynika pewnie z przeświadczenia, że niektórzy pielgrzymi mogą być już po prostu zmęczeni. Pod koniec trasy wędrowników często dopadają małe kontuzje, które spowalniają drogę. Jednak ostatnie 40 kilometrów francuskiej wersji Camino to droga w większości „po płaskim”, w dodatku w lesie, który chroni przed ewentualnymi upałami. W tym przypadku więc można zastosować wyjątek od reguły. I przejść dwa etapy w jeden dzień.  

>>> Ksiądz szedł w pielgrzymce, by modlić się za skrzywdzonych w Kościele

  1. Zawsze miej przy sobie podpaski 

I to nie jest rada wyłącznie dla pań! Gdy po pierwszych kilometrach dopadły nas odciski i bąble na stopach, dość szybko otrzymaliśmy radę: „Kupcie podpaski” (od pewnego Polaka, którego spotkaliśmy kilka kilometrów przed „Astorgą). Nasze oczy zrobiły się wtedy duże, a na twarzy pojawił się uśmiech. Zapytaliśmy: „Serio? Faceci mają kupić podpaski?”. Odpowiedź brzmiała: „Tak, kupcie podpaski i włóżcie je do buta. A najlepiej do skarpety”. I tak robiliśmy już do końca pielgrzymki! I proszę nie porównywać tego do sportowego dopingu czy do wejścia na Mount Everest z aparaturą tlenową. Tak, jak do chodzenia potrzebne są dobre, wygodne i sprawdzone buty (o tym będzie w kolejnym punkcie), tak rzeczą naprawdę normalną (i bardzo popularną) na pielgrzymce jest wkładanie podpasek w skarpetę (lub po prostu do buta, jako drugą wkładkę). Dzięki temu w bucie robi się miękko, a kolejne kamienie (odczuwalne szczególnie podczas zejść w czasie górskich etapów Camino) nie doskwierają tak bardzo. I nogi mniej się pocą. To ma kolosalne znaczenie, gdy w schroniskach śpi się w wieloosobowych pokojach. Problem jest tylko na początku – gdy stoisz w markecie przed regałem wypełnionym podpaskami i nie masz pojęcia, jaki rozmiar masz wybrać. 

Fot. Hubert Piechocki
  1. Dobre buty to podstawa 

Camino opiera się na chodzeniu (chyba, że ktoś zdecyduje się na rower lub konia). Dlatego bardzo ważne jest, by wziąć ze sobą naprawdę dobre i wygodne buty. Jeśli będą w porządku – to przejdziemy w nich cała trasę bez większych problemów. Bąble, odciski czy odparzenia i tak się zdarzą – ale od poważniejszych rzeczy raczej się uchronimy. W naszym przypadku sprawdziły się buty sportowe – takie do biegania czy też miejskie sneakersy. A na popołudnie – by noga mogła odpocząć – warto wziąć ze sobą sandały. I pamiętajcie, by nie zabierać ze sobą nowych butów, które dopiero co kupiliście z myślą o pielgrzymce… Mogłoby się okazać, że po pierwszym dniu wędrowanie by się skończyło. Na Camino zdecydowanie powinno się wziąć używane i sprawdzone obuwie. Dobre buty to naprawdę podstawa naszego ekwipunku. Jak zapomnimy innych rzeczy – nic się nie stanie (zresztą, na Drogę św. Jakuba warto wziąć bagaż minimalistyczny). A jak buty będą złe – to cała droga również będzie zła. 

>>> Różne kierunki, ale jeden cel. Na szlaku pielgrzymki [REPORTAŻ]

  1. Do kościoła weź smartfon z internetem 

Smartfon z dostępem do internetu przydaje się szczególnie w czasie liturgii słowa. Niektóre kościoły na trasie Camino często organizują modlitwy i błogosławieństwo dla pielgrzymów. Wtedy najczęściej odbywa się to w kilku językach, najczęściej angielskim (mieliśmy też okazję raz odczytać tekst takiej modlitwy po polsku – podczas mszy św. w O Cebreiro). Jednak sama liturgia słowa to już wyłącznie język hiszpański – jak i cała reszta liturgii. Gdy się go nie zna, warto wtedy zajrzeć do internetu i śledzić treść czytań z poziomu telefonu. Próbowaliśmy też w ten sposób tłumaczyć sobie kazania. Stawaliśmy przy głośniku z telefonem i włączoną funkcją Google tłumacz. Jednak to rozwiązanie nie zdawało egzaminu, dźwięk był chyba niezbyt wyraźny. Są też specjalne aplikacje do tłumaczenia tekstu mówionego. Warto spróbować z nich skorzystać. Smuci bowiem kolejne niezrozumiałe słowo, które ksiądz kieruje do wiernych w czasie homilii.  

fot. Kluczka/Piechocki
fot. archiwum autorów
  1. Tak samo do baru, gdy nie znasz menu  

Przy tej zasadzie jesteśmy nieco podzieleni… Przyznajemy to bez bicia! Maciej uważa, że warto próbować różnych dań, nawet jeśli jest to ryzykowne (patrz pkt. 14), Hubert jest w tej sprawie bardziej ostrożny. Szczególnie nie smakował mu black pudding, który trafił na nasz stół jeszcze w Madrycie, tuż przed wyruszeniem na Camino. To rodzaj wędliny pochodzącej z Wysp Brytyjskich, której podstawowymi składnikami są podroby i krew (trochę jak kaszanka). W USA nazywa się ją także blood sausage. Maciej też przyznał, że nie jest fanem takich dań, jednak w Madrycie ów pudding zaserwowany został razem z jajkiem i stworzył swego rodzaju jajecznicę. I choć widok nie był zbyt zachęcający, to smak już mu odpowiadał. Oczywiście to kwestia gustu i indywidualnych upodobań. Tak czy siak, przed zamówieniem warto zajrzeć do internetu, by przekonać się, co chcemy zamówić. Zwłaszcza, że na trasie menu w większości miejsc podane jest tylko po hiszpańsku. Z czasem zresztą pewne nazwy potraw zaczęliśmy już rozpoznawać (choć to i tak mylące, bo zupa, która w różnych miejscach miała nazwę „galicyjska” była zawsze inna zupą). 

fot. Kluczka/Piechocki
fot. archiwum autorów

>>> Pielgrzymka, która zmienia życie [REPORTAŻ] 

  1. W Królestwie Hiszpanii mówimy po hiszpańsku 

Taką zasadę usłyszeliśmy na dworcu kolejowym w Oviedo. Gdy w kasie biletowej chcieliśmy kupić bilet i próbowaliśmy zrobić to przy pomocy języka angielskiego, starszy pan w okienku, miło – acz stanowczo – stwierdził: „Tu jest Królestwo Hiszpanii, i tu się mówi po hiszpańsku”. To akurat cudem zrozumieliśmy, bo żaden z nas ni w ząb nie włada hiszpańskim. Trudno było wyczuć, czy żartował, czy mówił śmiertelnie poważnie, my jednak poczuliśmy się nieco nieswojo. Wiedzieliśmy, że Hiszpanie raczej nie pałają miłością do języków obcych, w tym do angielskiego. W hiszpańskim można przecież porozumieć się w wielu krajach na świecie (głównie w Ameryce Południowej). Hiszpański jest – po chińskim – drugim najczęstszym językiem ojczystym na świecie. Mimo wszystko myśleliśmy, że w typowo turystycznych miejscach angielski będzie standardem – a tym bardziej w kasie biletowej na dworcu. A bywało z tym różnie. Nawet w punktach informacyjnych zdarzały się sytuacje, gdy trzeba było wspomóc się Google tłumaczem. Hiszpanie to jednak bardzo przyjaźni ludzie i potrafią się porozumieć – nawet wtedy, gdy obie strony rozmowy siebie do końca nie rozumieją. Pielgrzymkowy język migowy – to chyba specjalny język Camino. A my dzięki temu nauczyliśmy się kilku słów po hiszpańsku. Na przykład „café con leche”, czyli kawa z mlekiem. A w sklepie często szukaliśmy „aqua con gas” – gazowanej wody mineralnej. 

>>> Sebastian Zbierański: w pielgrzymce czasem droga staje się celem [FELIETON]

  1. Chcesz zjeść śniadanie? Zakupy zrób wieczorem 

Sklepy w Hiszpanii (także te spożywcze) potrafią otwierać się bardzo późno, standardem była właściwie godzina 9:00 (nawet śniadanie w popularnej sieci restauracji serwowane jest dopiero od 9:00). Chyba nie skłamiemy, jeśli powiemy, że nie zobaczyliśmy sklepu, który otwierałby się o 6:00 czy 7:00. Być może jest tak w większych supermarketach, ale je akurat na trasie widzieliśmy rzadko. Mniejsze dyskonty, tak bardzo popularne w Polsce, przed 8:00 czy 9:00 rano są jeszcze zaryglowane i zamknięte na wszystkie spusty. To hiszpańska specyfika – dzień trwa dłużej, ale rano budzi się powoli. Na początku lipca po 6:00 rano dopiero był brzask, pełne słońce ponad godzinę później. Dlatego też całe życie, także to miejskie i usługowe, budzi się później. Warto o tym pamiętać, gdy start pielgrzymkowego dnia planujemy na wczesne godziny poranne. Czymś dla Polaków zaskakującym i nowym jest też to, że w wielu miastach za sklepem spożywczym trzeba się trochę nachodzić. Małe sklepy spożywcze nie są widoczne na każdym rogu, jak to bywa w Polsce. Co innego jednak z popularnymi w Hiszpanii kawiarniami. W nich często już od 7:00 można wypić kawę, zjeść pyszne tosty z pomidorami (w Ponferradzie były tak dobre, że aż domówiliśmy dokładkę). A na deser – churros (trochę przereklamowane). Głodnym w Hiszpanii raczej być trudno. Trudniej jednak zrobić tradycyjne zakupy.  

fot. Maciej Kluczka/Hubert Piechocki
fot. archiwum autorów
  1. W środku dnia też możesz ich nie zrobić 

Sklepy otwierają się późno, zamykają się zaś ok. 21-22, czyli podobnie jak te w Polsce. Jest jednak pewne „ale”. Sjesta. Hiszpanie rzeczywiście bardzo często robią sobie przerwę w środku dnia. I tak okazuje się, że dyskont otwarty o 9:00 zamyka się o 14:00, by ponownie otworzyć się trzy godziny później. Trzy godziny przerwy w środku dnia – aż chciałoby się zapytać, w jaki sposób w Hiszpanii liczą czas pracy. Ciekawą sytuacje mieliśmy w samym Santiago. Zauważyliśmy tam sympatyczną knajpką włoską, otwartą od 11. Chcieliśmy tam pójść, by zjeść rano na pół makaron, bo nie mieliśmy wcześniej okazji do zjedzenia śniadania. Przychodzimy, chcemy złożyć zamówienie, po czym dowiadujemy się, że jest otwarte – owszem – ale teraz to my możemy najwyżej zamówić kawę. Jedzenie można zamawiać od 13:00. Pizza i pasty naprawdę nas kusiły, więc postanowiliśmy wrócić tam po południu, by zjeść włoski obiad. Podchodzimy ok. 17:00 i widzimy zaskakujący obrazek – składanie stolików. Idziemy do kelnera i pytamy, czy teraz możemy coś zjeść. I cóż, okazało się, że knajpka właśnie się zamykała! Ponowne otwarcie o 19:00. Już tego dnia włoskiego jedzenia nie mieliśmy okazji skosztować. 

>>> Turystyka i pielgrzymowanie. Czy to da się pogodzić?  

  1. Całonocna podróż autokarem po Hiszpanii – podróż podwyższonego ryzyka  

Zmęczeni pielgrzymi muszą w końcu wrócić z Santiago do Madrytu, by móc potem przetransportować się do Polski. Postanowiliśmy, że odbędziemy podróż nocnym autobusem – dzięki czemu nie stracimy dnia i będziemy mieć więcej czasu na zwiedzanie stolicy Hiszpanii. I to nie była do końca przemyślana decyzja. Okazuje się, że nocna podróż autobusem po Hiszpanii pełna jest „atrakcji”. Przede wszystkim – kierowcy całą drogę rozmawiali ze sobą, i to tak głośno, że pewnie nawet tył autobusu nie miał problemu ze zrozumieniem, jaki jest temat rozmowy. Do tego – całą drogę włączone były światła. W Polsce raczej pozwala się spać podróżującym i te światła się wyłącza. W Hiszpanii panują jednak najwidoczniej inne zasady. Po takiej całonocnej podróży, w czasie której zaśnięcie było sporym problemem – ostatecznie i tak potrzebny jest sen w ciągu dnia – najpierw w parku na trawie, a potem już w madryckim hostelu. 

fot. Maciej Kluczka/Hubert Piechocki
fot. archiwum autorów
  1. Nie podążaj za krzyżem  

Tak, w Hiszpanii zwiódł nas krzyż! Ruszając z O Cebreiro w dalszą trasę automatycznie poszliśmy w kierunku krzyża, który widzieliśmy na szczycie okolicznego wzniesienia. Po kilku dniach pielgrzymowania zupełnie zapomnieliśmy, że to przecież żółte strzałki (i muszle) wyznaczają trasę – a nie krzyże. A my poszliśmy w kierunku krzyża – przecież to pielgrzymka! W porę zostaliśmy zatrzymani przez mieszkankę osady, która zapytała tylko, czy jesteśmy pielgrzymami. Po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi wskazała nam prawidłową drogę – poszliśmy zdecydowanie w przeciwnym kierunku. Krzyży na Camino Frances mija się bardzo wiele, ale akurat ten jeden nie jest elementem trasy. Zatem, pielgrzym zawsze powinien pamiętać, że dla niego najważniejsze powinny być żółte strzałki! To one wyznaczają drogę – jak w podchodach. Ten jeden jedyny raz krzyż postanowił sprowadzić dwóch młodych chrześcijan na manowce. Dobrze, że nie poszliśmy dalej! 

fot. Maciej Kluczka/Hubert Piechocki
fot. archiwum autorów
  1. Korzystaj z „menu del dia” 

Jakieś 10-12 euro zapłacimy za „menu del dia”, czyli menu dnia. Dostępne jest właściwie w każdym barze/knajpce/restauracji na trasie prowadzącej do Santiago. To menu, które jest stworzone specjalnie z myślą o pielgrzymach. Zawsze mamy do wyboru jedno z kilku pierwszych dań, jedno z drugich dań, do tego dostajemy też chleb, deser i napój. Bywa że za 10 euro w cenie zestawu dostaniemy nawet całą karafkę wina. Menu dnia po prostu opłaca się – i każdy znajdzie w nim coś dla siebie. No, może prawie każdy, bo wegetarianie w Hiszpanii mogą mieć spore problemy. W pierwszych dniach nawet zwykłą sałatkę warzywną otrzymaliśmy wraz z posypką z bekonu. Dania w zestawach są różnorodne, można za każdym razem stworzyć inną kombinację. W ciągu dnia – gdy głód nie jest tak duży – dwie osoby są w stanie najeść się jednym zestawem! Choć czasem braliśmy dwa zestawy. Zawsze też dzieliliśmy się – żeby każdy mógł spróbować wszystkiego. Hiszpania na talerzu jest bardzo smaczna! 

>>> W życiu czasem warto się zgubić

  1. Nie każde owoce morza muszą być smaczne 

Hiszpania – a więc chcemy skosztować trochę morza na talerzu! Z ogromnym zainteresowaniem sięgaliśmy po różne morskie smakołyki, które nam bardzo smakowały! Ach, te muszle w Sarii… Ale okazuje się, że owoce morza też mogą okazać się niedobre. Tak było w Santiago, gdy zamówiliśmy navajas. To było zdecydowanie najgorsze przeżycie kulinarne na tym wyjeździe. Choć, jako oszczędni wielkopolanie nie pozwoliliśmy, by jedzenie się zmarnowało. Zatem jedliśmy – a raczej żuliśmy navajas, zabijając ich smak hiszpańskim piwem. A potem szybko szukaliśmy czegoś innego, co by nam choć trochę pozwoliło zapomnieć o tym smaku. A raczej o tym braku smaku i gumowatej konsystencji. Jak zobaczycie w menu navajas – to nie zamawiajcie.  

fot. Maciej Kluczka/Hubert Piechocki
fot. archiwum autorów
  1. Apteczka naprawdę przydaje się w czasie drogi 

Wzięliśmy ze sobą różne specyfiki medyczne – i wiele z nich naprawdę się przydało. Ba, musieliśmy nawet w samej Hiszpanii kupić np. żel na stłuczenia (i jak to zrobić, gdy farmaceuci też ni w ząb nie rozumieją po angielsku…). Po butach apteczka i kosmetyczka to właściwie najważniejsze rzeczy, o których trzeba pamiętać. Bandaż, plastry, krem do stóp, krem do opalania z wysokim filtrem (jeden z nas miał oparzenie słoneczne), pomadka ochronna do ust – właściwie na co dzień używaliśmy tych rzeczy. I elektrolity! Raz, dwa razy dziennie robiliśmy sobie elektrolity – takie zwyczajne, tabletki musujące, które rozpuszcza się w wodzie. Bardzo się przydają w czasie drogi. Pamiętajcie też, by zabrać ze sobą tabletki przeciwbólowe, jakiś środek na trawienie i leki, które zażywacie. 

>>> Jak nie dać się wakacyjnemu lenistwu? 7 wskazówek na udane wakacje

  1. Woda, woda i jeszcze raz woda (i w bidonie!) 

Na Camino naprawdę trzeba dużo pić, zwłaszcza, gdy pokonuje się trasę w lipcu, kiedy panują bardzo wysokie temperatury. Warto zaopatrzyć się w wygodny bidon (my kupiliśmy bidony 800 ml), do którego można potem wlewać wodę. Czasem kupowaliśmy wodę butelkowaną i rozlewaliśmy ją do bidonów. Częściej jednak korzystaliśmy ze źródeł wody na trasie i regularnie uzupełnialiśmy braki wody. „Wodopoje” były bardzo często, więc nie było ryzyka, że będziemy musieli pielgrzymować bez wody. Często przy drodze były specjalne kraniki oznaczone jako „woda pitna”. Ale bidony można było też uzupełnić w przydrożnych barach – podczas korzystania z toalety. Kranówka jest bowiem zdatna do picia – a po długim marszu wydaje się czasem nawet niebiańskim napojem! W ciągu dnia dobrze robiła nam też… gorąca herbata! 

Galeria (5 zdjęć)

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze