Fot. Archiwum prywatne Marty i Mateusza

Gdyby małżeństwo nie było sposobem na świętość, to Jezus nie ustanowiłby tego sakramentu [ROZMOWA]

Marta i Mateusz są małżeństwem od pięciu lat. Swoimi przemyśleniami na temat relacji i wychowywania dzieci dzielą się na Instagramie @trojcadopary. W jaki sposób odkryli swoje powołanie, jak budują swój dom na skale i kiedy opadły im w związku różowe okulary? O tym opowiedzieli w rozmowie z Karoliną Binek.

Uważacie, że małżeństwo to jest sposób na dążenie do świętości?

Mateusz:  –  Tak. Bo gdyby tak nie było, to Pan Jezus nie ustanowiłby tego sakramentu. Jeżeli przyjmujemy, że sakramenty to widzialne znaki niewidzialnej łaski i że właśnie one mają nas uświęcać i mamy ich siedem – to jest właśnie ta droga, którą powinniśmy podążać. To jest właśnie ta ścieżka, która ma nas zaprowadzić do nieba. I skoro małżeństwo jest właśnie jednym z tych sakramentów, to ma ono prowadzić do świętości. Bo my sami się nie uświęcamy. My możemy tylko przyjąć łaskę, która jest nam dawana poprzez sakramenty.

Marta: –  Mi się też wydaje, że tak po ludzku nie bylibyśmy w stanie się wyzbyć pewnych naszych wad i przyzwyczajeń. A poprzez ten sakrament możemy się uświęcać w codzienności.

Ja na przykład nie byłabym się w stanie na pewno zmienić tak, jak zmieniłam się w ciągu pięciu lat małżeństwa. Sądzę więc, że zarówno ten drugi człowiek, czyli współmałżonek, jak i Pan Bóg działają w małżeństwie. Bóg je uświęca oraz sprawia, że możemy dojść do świętości.

W jaki sposób Wy odkryliście swoje powołanie? To było dla Was oczywiste od samego początku, że jesteście powołani do małżeństwa?

Marta: –  Ja, gdy byłam mała, chciałam być papieżem. Później dopiero zrozumiałam, że raczej mi to nie wyjdzie i pojawiło się we mnie przekonanie, że chciałabym mieć rodzinę, że chciałabym mieć męża i dzieci i temu oddać się w pierwszej kolejności. Aczkolwiek w międzyczasie miałam taki etap, że rozważałam pójście do zakonu. Chociaż myślę, że każdy chrześcijanin rozważa tę ścieżkę. Wtedy ktoś mi w żartach powiedział, że gdybym się na to zdecydowała, to musieliby rozwiązać wszystkie zakony. I później, już właściwie jakoś naturalnie przyszło do mnie zrozumienie, że moja ścieżka jest związana z rodziną i czekałam na kogoś takiego, z kim tę rodzinę chciałabym założyć i kto miałby być ojcem naszych dzieci.

Mateusz: –  Wydaje mi się, jak Marcie, że każda wierząca osoba, bez względu na płeć, rozważa przynajmniej w pewnym momencie drogę zakonną, bądź w przypadku mężczyzny też kapłańską. Ja też miałem taki moment, nawet krótko przed tym jak się poznaliśmy. Wtedy miałem swojego stałego spowiednika i kierownika duchowego, z którym poruszałem ten temat.

On bardzo roztropnie wskazał, że jeżeli to jest ta droga, to przede wszystkim warto troszkę z tym poczekać i zobaczyć, co z tego wykiełkuje. No i wykiełkowało to, że teraz mam obrączkę na palcu i nie żałuję. Ale ja bym tutaj zastrzegł jeszcze jedną rzecz. Tak jak w przypadku każdego powołania – kapłańskiego, zakonnego, małżeńskiego –  moment złożenia ślubów to jest dopiero początek tej drogi, bo powołanie się wybiera każdego dnia. Ile przecież mamy sytuacji, gdzie pięknie stojące razem przy ołtarzu małżeństwa po dłuższym bądź krótszym czasie się rozpadają. Przecież mierzymy się teraz z plagą rozwodów. GUS podawał niedawno, że według ostatniego spisu ludności z 2021 r, już prawie co trzecie małżeństwo się rozpada, a wśród młodych ten współczynnik jest jeszcze wyższy. Biorąc pod uwagę, że nadal żyjemy w katolickim kraju, trzeba przyjąć, że mniej więcej 30% tych wszystkich ludzi jest katolikami i to praktykującymi katolikami, co potwierdzają statystyki kościelne. Przez to domniemywam, że ci ludzie przystępują świadomie do tego sakramentu, a i tak ich małżeństwo kończy się pozwem rozwodowym. Trzeba więc pamiętać, że to nie jest tak, że my stajemy przed ołtarzem i to już jest koniec naszej historii. Bo jest wręcz na odwrót. To jest dopiero początek –  tę drugą osobę, tego współmałżonka się wybiera każdego dnia. Codziennie, kiedy się budzę, to podejmuję decyzję, że zostaję w naszym małżeństwie, że nie pakuję walizki i się nie wyprowadzam, nie lecę na Malediwy z inną kobietą. Wydaje mi się, że to jest jeszcze ważniejsze niż samo podjęcie decyzji o ślubie. Pan Jezus powiedział, że kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony i to właśnie jest dobry przykład tej wytrwałości.

Marta: –  Wielu ludzi, którzy są katolikami i biorą ślub, myśli, że później już wszystko będzie działo się samo. A tak nie jest. Bo podobnie jak w nazwie u Moniki i Marcina Gomułków – to jest początek wieczności. Bo z każdym dniem poznajesz  się coraz bardziej z tą drugą osobą i poznajesz jej dobre oraz złe strony. I gdyby nie łaska Boża to trudniej byłoby nam wybierać nadal tę samą osobę. Tym bardziej, że na początku związku mamy różowe okulary. Wychodzimy z założenia, że ta druga osoba nie ma absolutnie żadnych wad, jest idealna i pełna życia. I dobrze byłoby w momencie ślubu już tych różowych okularów nie mieć. Bo znamy sami kilka osób, które myślały, że ślub to ich świadoma decyzja. A później okazało się, że świadoma jest wtedy, kiedy zna się też ciemne strony drugiej osoby. Bo gdy zakłada się rodzinę i pojawiają się dzieci, to nie jest na to dobry czas, by zaczynać się poznawać. Niektórzy mówią, że czekają z dziećmi, żeby się lepiej poznać i żeby dzieci miały łatwiej. A moim zdaniem nie jest tak, że będziesz kiedykolwiek tak bardzo dobrze znał tę drugą osobę. Bo zawsze pojawi się jakaś sytuacja, w której ujrzymy jej nowe oblicze. My sami mieliśmy bardzo wiele rzeczy przegadanych przed ślubem, żeby nie powiedzieć, że wydawało nam się, że więcej niż wszystko, a później rzeczywistość to wszystko zweryfikowała.

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

W jaki sposób się poznaliście i skąd wiedzieliście, że chcecie spędzić ze sobą resztę życia?

Marta: –  Znaliśmy się już w gimnazjum. Poznaliśmy się przez naszego wspólnego kolegę, ale było to na zasadzie mówienia sobie „cześć”. Później mój kuzyn studiował z Mateuszem prawo. I kiedyś rzucił do mnie w żartach, że to całkiem fajny chłopak, na co mu odpowiedziałam, że nie ma opcji, żebyśmy byli razem. Ale tak się złożyło, że poszliśmy razem na rekolekcje wielkopostne ostatniej szansy do dominikanów. Zupełnie niezależnie od siebie, nie wiedząc o swojej obecności tam. Codziennie byłam na tych rekolekcjach z moim kuzynem, a Mateusz służył do mszy. Ostatniego dnia mój kuzyn musiał się jednak uczyć i nie poszedł. Ja też miałam taką ochotę, ale mimo wszystko stwierdziłam, że skoro wcześniej było tak ciekawie, to zobaczę, co powiedzą tym razem. I tak siedziałam na tych rekolekcjach, a przede mną jakaś para, obok para, rekolekcjonista mówił o związkach. A ja sama. Poczułam nawet, że bez sensu, że tam jestem. Aż nagle przyszła myśl, że Panie Boże, skoro już mnie tutaj przyprowadziłeś, to może jest w tym kościele ktoś warty mojej uwagi. I akurat wychodziłam z kościoła, a Mateusz sprzedawał przed nim miesięcznik „W drodze” z hamburgerem na okładce. Spojrzałam na niego, on się ze mną przywitał i pamiętam, że gdy wróciłam do domu, to mama zapytała mnie od razu, dlaczego jestem taka szczęśliwa. Te same pytania słyszałam następnego dnia na zajęciach i zastanawiałam się, o co chodzi tym wszystkim ludziom. Ale niedługo później zaczęliśmy ze sobą pisać i poszliśmy na pierwszą wspólną czekoladę. Co ciekawe, miałam ochotę uciec z tej randki, bo Mateusz opowiadał, że chce wziąć dziekankę i polecieć w podróż dookoła świata. Okazał się więc kompletnie nie w moim typie.

Mateusz: – To prawda, w tamtym czasie wyznawałem jeszcze inne wartości.

Marta: –  Ja już myślałam o rodzinie i o dzieciach w przyszłości, o stabilizacji, a on o Indiach i o słoniach. Tymczasem następnego dnia po pierwszej randce dostałam wiadomość od Mateusza z pytaniem, czy zobaczymy się znowu. Z jednej strony stwierdziłam, że spotkań już nam wystarczy, a z drugiej – byłam trochę ciekawa, co się wydarzy. Dlatego się zgodziłam. I spotykaliśmy się przez cały tydzień każdego dnia, a po tygodniu zostaliśmy parą, którą byliśmy przez dwa lata. Następnie Mateusz mi się oświadczył i po dwóch latach narzeczeństwa wzięliśmy ślub. Dzisiaj jesteśmy już pięć lat po ślubie i w sumie dziewięć lat razem.

Czytałam na Instagramie Wasz wpis o początku w związku, w którym wspomnieliście o tym, że, gdy ludzie zaczynają się spotykać, to wygląda to inaczej niż po ślubie. Pamiętacie moment, kiedy opadły Wam te różowe okulary?

Mateusz: –  Dość szybko. Po trzech miesiącach, bo wybraliśmy się razem na Camino.

Marta: –  Ja byłam przekonana, że podczas tej drogi Mateusz mi się oświadczy. To samo mówiła mi koleżanka, z którą byliśmy w tej podróży. Zresztą – zarówno ona, jak i kolega, który z nami poszedł, zostali później naszymi świadkami na ślubie. Ale przyznam, że po tym, jak wyglądała ta pielgrzymka, sama bym się sobie nie oświadczyła.

Mateusz: –  Ta podróż to był taki test, czy nasz związek przetrwa. Bo był to miesiąc intensywnego wysiłku fizycznego. I udało się wrócić razem. To był już taki ostateczny moment, kiedy byłem przekonany, że to jest to. Oświadczyny odbyły się jednak jakiś czas później, bo trochę trwało zanim zarobiłem na pierścionek zaręczynowy.

Marta: –  Ta wspólna podróż była czasem, podczas którego dostrzegliśmy swoje mniejsze i większe wady. Wtedy już wiedzieliśmy, że ta druga osoba nie jest idealna, ale mimo to chcieliśmy być ze sobą razem.

>>> Maja: mówiąc, że mogłabym mieć dziecko z trisomią, dałam przyzwolenie Bogu, że dam radę [ROZMOWA]

W takim razie jak udało Wam się zaakceptować swoje wady? Bo czasami zdarza się, że widzimy wady tej drugiej osoby i mamy ochotę uciec, bo nagle okazuje się, że ten ktoś nie jest idealny.

Mateusz: –  Użyłbym innego słowa. Nie „akceptacja”, tylko we właściwy sposób rozumiana tolerancja. Bo jeżeli będziemy akceptować wady drugiego człowieka, to jednocześnie damy mu przyzwolenie na nie i nie będzie to miało zbyt wiele wspólnego z małżeństwem, tym bardziej z małżeństwem chrześcijańskim. Bo jeżeli przyjmujemy, że małżeństwo ma być drogą do świętości, to mamy sobie nawzajem pomagać i razem wzrastać, mamy zmieniać się na lepsze. W takim razie akceptacja wad byłaby założeniem na zasadzie „róbta co chceta, traktuj każdego jak chcesz”. Dlatego bardziej odpowiednie będzie w tym przypadku słowo „tolerancja” w jego pierwotnym znaczeniu, bo po łacinie oznacza ono „znoszenie”.

Marta: –  Małżeństwo mi się wydaje drogą, podczas której dąży się do ideału. A przecież nikt nie stanie się Panem Bogiem i nie będzie idealnym. My mamy być na Jego wzór, a małżeństwo nam w tym pomaga.

Mateusz: –  Co do wyboru tej drugiej osoby – wydaje mi się, że warto patrzeć przez pryzmat nie tyle zalet, ale właśnie wad i tego, czy ja jestem w stanie z tymi konkretnymi wadami żyć. Nawet zakładając pesymistyczny scenariusz, że ta druga osoba nigdy się nie zmieni. Bo przecież tak też się zdarza. Niedobrze, jeśli pomagamy małżonkowi rozwijać jego zalety, ale jednocześnie nie pracujemy nad wadami. Idealnie byłoby robić jedno i drugie. I choć z tym bywa różnie, to takie kryterium jest wskazówką co do wyboru potencjalnego współmałżonka. Jeżeli chodzi o mnie, to mogę też powiedzieć, że warto w tym wszystkim podchodzić z wyrozumiałością i miłością do drugiej osoby oraz z wyczuciem wskazywać jej, z czym mamy największy problem, nad czym naszym zdaniem warto, żeby popracowała. Jednocześnie pamiętajmy o tym, aby dawać małżonkowi przestrzeń do pracy nad wadami, motywujmy do tego i pomagajmy. Najważniejsza tutaj będzie oczywiście rozmowa. Sami z doświadczenia już wiemy, że jeśli rozmowę się odpuszcza i przechodzi nad pewnymi sprawami do porządku dziennego lub próbuje się od nich uciec, to ostatecznie robi się gorzej niż było.

Marta: – Rozmowa jest bardzo ważna na co dzień. Bo czasami może być tak, że chcemy opowiedzieć małżonkowi, jak wyglądał nasz dzień, ale dochodzimy do wniosku, że jest zajęty i że nie będziemy mu przeszkadzać. I jeśli to się powtarza przez siedem dni w tygodniu, to nagle okazuje się, że w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Dlatego my już od jakiegoś czasu wieczorami pytamy siebie, czy chcemy sobie o czymś opowiedzieć albo coś przegadać. I nie chodzi o kwestie życia i śmierci, ale właśnie o zwykłe, codzienne sprawy i o poczucie, że ta druga osoba jest ciekawa tego, co ty robisz.

Fot. Archiwum prywatne Marty i Mateusza

Każdy z nas ma jakieś przyzwyczajenia i obraz rodziny, jaki wyniósł z domu rodzinnego. Jak później poskładać te dwa domy, te dwa światy w jeden i zacząć budować własną rodzinę?

Mateusz: –  Dobrze by było, żeby –  zanim się wejdzie w małżeństwo –  zacząć rozmawiać o takich sprawach.

Marta: –  To ważne, żeby dowiedzieć się, jaki system wartości ma druga osoba, co jest dla niej najważniejsze, czy będzie pracować na miejscu, czy chce mieć rodzinę lub wyjeżdżać w dalekie podróże.

Mateusz: –  Taką podstawą jest w ogóle to, czy na pewno chce się tę drugą osobę ze wszystkim zaletami i wadami. I czy mamy jakieś wspólne filary. Bo wiele rzeczy, w których nie będziemy się zgadzać, da się wypracować, ale często nie te podstawowe. 

Marta: –  Przed ślubem dobrze poruszyć kwestie wychowania dzieci, tego, czy święta będziemy spędzać u teściów, czy u siebie. To wszystko można przegadać. Ale nie zapominajmy o podstawach – o tym, co jest dla tej drugiej osoby najważniejsze i czy aby na pewno jej przekonania są silne i niezmienne. Bo później, kiedy się zdarzą takie sytuacje, że będziemy mieć wrażenie, że już dłużej z tą drugą osobą nie wytrzymamy i że trudno nam będzie patrzeć na nią z taką miłością, jak w dniu ślubu, to zaczniesz się zastanawiać, co w sumie ciebie z nią łączy. Ja, szukając partnera, chciałam, żeby był wierzący. Aczkolwiek sądzę, że z osobą niewierzącą też uda się zbudować związek, jeśli ktoś czuje się na siłach. Miałam też jakieś wyobrażenie, jakiego ojca chcę dla moich dzieci.

Mateusz: –  Ja bym jeszcze dodał, że nawet ważniejsze niż bycie matką i ojcem jest bycie współmałżonkiem, współmałżonką. Dlatego warto spojrzeć na to, jak wyglądała relacja między rodzicami naszego partnera. Bo jest bardzo prawdopodobne, że mając taką a nie inną podstawę, będziemy nieświadomie powielać pewne wzorce. To nie jest oczywiście zdeterminowane tak, że ja będę dokładnie taki sam jak mój ojciec albo zupełnie inny od niego. Ale to jest pewien punkt startowy, z którego my zaczynamy tą drogę. No i pytanie, gdzie uda nam się dojść.

Mówicie, że ważna jest rozmowa. A czy Waszym zdaniem w małżeństwie potrzebna jest też kłótnia?

Marta: –  Ja sobie nie wyobrażam być z kimś, z kim nie mogłabym się pokłócić. Zgadzamy się w tych fundamentalnych rzeczach. Ale każdy z nas jest jednak odrębną jednostką i ma prawo do swojego zdania. To też jest często wartościowe – jeżeli umiesz się kłócić. Bo nie chodzi o obrażanie się nawzajem, tylko o wymianę zdań na poziomie. Wydaje mi się, że to jest potrzebne. Bo nigdy nie będzie tak, że się będziemy w pełni zgadzać. Dla mnie to jest blef, jeśli ktoś mówi, że żyje z mężem cały czas w zgodzie, że na wszystko ma z nim taki sam pogląd.

Mateusz: –  Każdy człowiek jest tajemnicą nawet dla samego siebie, a co dopiero dla drugiej osoby, jakiejkolwiek by blisko tej drugiej osoby nie był. I skoro tak jest, to przestrzeń do niedomówień i do jakichś niewyjaśnionych spraw jest tak ogromna, że do konfliktów po prostu nie może nie dochodzić, są one po prostu nieuniknione. A skoro są nieuniknione, to czy są potrzebne? Tak, bo jeżeli byśmy się nie kłócili, to znaczy, że tak naprawdę nie bylibyśmy dla siebie ważni, że nie interesowałyby nas kwestie, które są istotne. Owszem, możemy pokłócić się o nierozładowaną zmywarkę. Ale zawsze pod tym kryje się coś więcej, jakieś nasze niezaspokojone potrzeby. Ale wynika to z tego, że jesteśmy tylko ludźmi, mamy ciało i jesteśmy ograniczeni czasem i przestrzenią i nie jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkich naszych potrzeb i być ze wszystkiego zadowolonymi. A co dopiero potrzeb drugiej osoby lub kiedy jeszcze pojawią się w życiu dzieci. Wtedy ich potrzeby muszą być zaspokajane natychmiast, a nasze często schodzą na dalszy plan. I to też powoduje kłótnie. Tylko ważne jest to, w jaki sposób je przeprowadzamy. Bo na to mamy wpływ i możemy sprawić, że mimo wszystko będziemy podczas nich taktować siebie z miłością, wyrozumiałością i z założeniem, że druga osoba wcale nie chce dla nas źle.

>>> Tradycyjna żona: żyjemy na partnerskich zasadach i nasz głos jest tak samo ważny [ROZMOWA]

W jaki sposób dbać o małżeństwo, gdy pojawiają się dzieci? Jak w tej rodzinnej rzeczywistości mimo wszystko nie zapominać też o małżonku?

Marta: –  Na początku było to dla nas bardzo trudne. Teraz staramy się chociaż raz w tygodniu wygospodarować taki moment, że dzieci zostają z babcią, z dziadkiem, a my wychodzimy sami na spacer albo robimy wspólnie coś, co lubiliśmy robić też przed ślubem. I dobrze jest o tym wszystkim rozmawiać i mówić sobie o swoich potrzebach. Bo czasami nie zawsze konieczne jest, żeby spędzać czas we dwójkę jako małżeństwo, ale żeby spędzić go osobno i dać sobie przestrzeń na przykład na samotne wyjście z kolegami albo do kościoła.

Mateusz: –  Nie da się doby rozciągnąć do dwudziestu pięciu godzin, więc trzeba siłą rzeczy z czegoś po prostu zrezygnować. I tutaj się pojawiają właśnie priorytety i dlatego tak ważne jest to, o czym mówiliśmy jeszcze wcześniej, żeby wiedzieć, na jakich wartościach się buduje związek. Bo one będą determinowały to, co będzie dla nas priorytetem, co będzie ważne, a z czego będziemy w stanie zrezygnować, ale jednocześnie sprawić, żeby nasze małżeństwo przetrwało. Bo jeśli traktujemy małżeństwo po chrześcijańsku i wierzymy, że to jest droga do zbawienia, to powinniśmy traktować je nadrzędnie. Bo jeżeli mam do wyboru wyjście z domu z kumplami i z żoną, to wybór powinien być oczywisty.

Marta:  Czasami mówi się, że kiedy pojawia się żona, to koledzy umierają. Ale tutaj ważne jest, na ile oni potrafią zrozumieć naszą sytuację.

Fot. Archiwum prywatne Marty i Mateusza

Mateusz: –  Rezygnowanie z tego, co było dla mnie ważne to też jest pewna nauka. Bo przecież spotkania z kolegami lub moje pasje nagle nie staną się dla mnie nudne. I tutaj przypomina mi się zdanie, które już od jakiegoś czasu we mnie pracuje, a które jest zapisane nad wejściem do kaplicy czaszek na górze Athos. Po angielsku brzmi ono: „When you die before you die then you won’t die when you die”. Czyli po polsku w wolnym tłumaczeniu: „kiedy umrzesz teraz, to nie umrzesz wtedy, kiedy umrzesz”. I jest w tym jakiś sens. I bardzo to do mnie trafia. Bo małżeństwo uczy rezygnacji z pewnych rzeczy. W małżeństwie musimy umierać dla siebie samego i dla naszego ego. A chodzi w nim właśnie o to, żeby wyzbywać się egoizmu i egocentryzmu oraz myślenia tylko o sobie. Małżeństwo to ma być patrzenie na drugiego. Święty Tomasz definiuje miłość jako pragnienie dobra nie dla siebie, tylko dla drugiego. Dopiero wtedy możemy mówić o miłości między ludźmi.

Marta: –  Tak mi się jeszcze skojarzyło, że podczas zawierania związku małżeńskiego odpowiada się na pytania i się potwierdza, że chce się świadomie wejść w związek małżeński i że chce się mieć dzieci. Jest to więc od tego momentu twoje podstawowe zadanie. Właśnie małżeństwo i dzieci, a nie milion innych rzeczy, choćby nie wiem jak szczytnych. Nawe jeśli ktoś jest bardzo zaangażowany w życie Kościoła, prowadzi jakieś grupy i bardzo się temu oddaje, to jednak na pierwszym miejscu powinna być żona i dzieci. Pewnie, że jeśli ma się siły i zasoby na działania w parafii, to warto to robić. Ale nie kosztem rodziny.

Mateusz: –  My sami znamy małżeństwa, które na przykład stwierdziły, że chcą mieć dzieci dopiero kilka lat po ślubie, żeby lepiej się poznać albo żeby jeszcze coś zrobić we dwójkę. A przecież nie na tym polega chrześcijańskie małżeństwo. Bo cele małżeństwa są dwa – uświęcanie się i prokreacja. Jeśli od tego uciekamy, to pytanie, czy aby na pewno dobrze realizujemy swoje powołanie. 

>>> Kawiarnia Niebo w Mieście – tutaj obsługa modli się za gości [REPORTAŻ]

O swoim małżeństwie i powołaniu opowiadacie też na Instagramie. Skąd pomysł, żeby dzielić się przemyśleniami na ten temat w internecie?

Marta: –  W sumie niedawno wróciliśmy do sieci ze względu na rozmowy z różnymi osobami, które nas do tego zachęcały. Na początku prowadziliśmy wspólne konto przed ślubem, które było głównie dla nas. Pisaliśmy tam o narzeczeństwie i w sumie zmuszało nas to do poruszania pewnych tematów i spojrzenia na nie męskim oraz kobiecym okiem. Natomiast kiedy pojawił się Benio – nasz pierwszy synek –  mieliśmy coś mniej czasu i stwierdziliśmy, że to wspólne konto miało nas przede wszystkim prowadzić do ślubu, a teraz nasze treści się wyczerpały. Nie mieliśmy dużego stażu małżeńskiego i doświadczenia rodzicielskiego. Nasi znajomi pytali jednak, czy mamy zamiar wrócić na Instagrama. Długo się zasłanialiśmy, mówiliśmy, że nie mamy czasu, aż w końcu postanowiliśmy to zrobić.

Mateusz: –  Może nawet nie, że nie mieliśmy czasu, bo oglądaliśmy seriale i mogliśmy przecież wtedy dodawać posty. Ale właściwie teraz, kiedy już wróciliśmy do sieci w odsłonie rodzicielskiej i gdy już trochę więcej przeżyliśmy, mamy więcej tematów do poruszenia. Możemy podzielić się z ludźmi, którzy dopiero wchodzą w małżeństwo albo z narzeczonymi swoim doświadczeniem i pokazać jak to wygląda, że to nie jest tak, że nagle po ślubie są tylko śniadania do łóżka.

Wasza nazwa na Instagramie to: Trójca do pary. O co chodzi? O Trójcę Świętą?

Mateusz: –  Inspiracją była dla nas książka, którą przeczytaliśmy, przygotowując się do ślubu. Napisał ją abp Fulton Sheen, a jej tytuł to „Troje do pary”. I z racji, że ta nazwa była już zajęta, to postanowiliśmy ją trochę przeinaczyć. Ale gdybyśmy mieli polecić komukolwiek książkę o sakramencie małżeństwa, to byłaby właśnie ta. Można w niej znaleźć wiele inspiracji.

Marta: –  Najbardziej zainspirował nas cytat z niej, że żeby stworzyć miłość na ziemi, to potrzebna jest trójca. Bo jeśli mężczyzna i kobieta wchodzą w związek małżeński bez Boga, który splata tę relację, to raczej nie jest możliwe, żeby to małżeństwo przetrwało.

W Waszym opisie na Instagramie można znaleźć słowa „Budujemy nasz Dom na Skale”. Jak to robicie na co dzień?

Marta: –  Przede wszystkim codziennie rano wybieramy siebie. Z mojego punktu widzenia mogę też powiedzieć, że staram się też w drobnych rzeczach wypełniać swoje obowiązki wobec rodziny i właśnie przez to pokazać im, że ich kocham.

Mateusz: –  Dla mnie z kolei takim czynnikiem, który wpływa na to, że udaje nam się budować nasz dom na skale, jest dbanie o to, żeby być na niedzielnej Eucharystii i żeby była to Eucharystia z rodziną. Bo przecież dzieci też są elementem naszego domu. Poza tym staramy się, żeby wiara była pomiędzy nami, w nas i żeby promieniowała też na dzieci. Oczywiście dopiero za kilka lat okaże się, czy robimy to we właściwy sposób. Ale powinniśmy się starać. Drugim ważnym elementem jest też dla nas wspólna rodzinna modlitwa. I ważne jest chociaż wspólne bycie przy krzyżu, nawet jeśli dzieci są już zmęczone. Oprócz tego praktykujemy też osobistą modlitwę, żeby każdy z nas budował też swoje osobiste życie na skale. I żyjemy tymi naszymi wartościami na co dzień. Na przykład, wybierając przedszkole dla starszego synka, zdecydowaliśmy się na nasze przedszkole parafialne „Boża radość”, które polecamy z całego serca. I kiedy to chrześcijaństwo nie jest tylko dodatkiem, ale osią, wokół której kręci się życie rodzinne, to wtedy budujemy nasz dom na skale.

Marta: –  Chcemy także, żeby Pan Bóg był dla naszych dzieci kimś oczywistym, tak jak mama i tata, że jeśli witają się z nami, to witają się też z nim, kiedy wstają rano. Albo żeby odmawianie rano pacierza nie było dla nich karą lub nakazem, tylko normalnym elementem dnia. Kiedyś ktoś nas zapytał, jak wytłumaczyć dziecku, które nie chce iść do kościoła, że musi tam iść. I przyznam, że w sumie nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Dlatego też podjęliśmy decyzję, że praktycznie zaraz po urodzeniu dzieci zaczęliśmy chodzić z nimi na mszę. Wielokrotnie było to trudne i często wiąże się to z różnymi nieprzychylnymi spojrzeniami osób, którym się to nie podoba. Ale przecież to nie dla nich chodzimy do kościoła. Poza tym chodzimy też na mszę o 9.45 na poznańskich Winiarach, która jest mszą dla rodzin z dziećmi. Doświadczamy podczas niej wiele wyrozumiałości. Zarówno ze strony innych uczestniczących, jak i księdza Jana Cieślaka, który ją odprawia, a który rozumie, że małe dzieci nie są w stanie wysiedzieć nieruchomo przez 45 minut.

Mateusz: –  Po naszym starszym synu widzimy już, że sam chętnie chce iść na mszę, że kiedy budzi się rano i dowiaduje się, jaki jest dzień, to wie, że pójdziemy do Pana Jezusa. On ma już prawie cztery lata i swój charakter, a mimo to jeszcze nie zdarzyło się, żeby nie chciał iść.

Marta: –  W budowaniu domu na skale ważne jest też dla nas to, żeby dzieci wiedziały, że Jezus kocha je nawet bardziej niż mama i tata. A żeby mogły wybierać Go świadomie każdego dnia, również w dorosłości, muszą doświadczać tej miłości na co dzień, muszą w niej wyrastać.

Mateusz: –  I zadaniem nas, jako rodziców, jest to, że nawet jeśli nie mamy tej gwarancji, że dzieci już jako dorosłe będą wybierać Boga, to musimy się starać, żeby budowały z Nim relację i żeby pokazać im Go jako kogoś, kto żyje i kto się nimi interesuje.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze