Fot. ANDRZEJ KERNER/GOŚĆ NIEDZIELNY

Po prostu Kościół [MISYJNE DROGI]

Kraj pustyni, powalającego gorąca i wszechwładnej władzy. Maluteńka wspólnota katolicka jest jak ziarnko gorczycy wrzucone w ziemię tego tajemniczego państwa.

Wiatr nie przynosił ulgi, a jedynie pogarszał sytuację. 

Każdy podmuch był jak uderzenie dodatkowej fali gorąca. Miałem wrażenie jakby płomienie ognia lizały moje łydki. Z klimatyzowanej toyoty wyszliśmy tylko we dwóch, reszta wolała pozostać i prawdopodobnie byli mądrzejsi od nas. Kierowca Kamal i ja na postojach mieliśmy wspólny rytuał – zapalenie papierosa. 

Ten postój nie był jednak zwykły. Byliśmy u podnóża Erk-Kala, pozostałości twierdzy sprzed ponad 2500 lat w starożytnym Merwie. Na początku drugiego tysiąclecia była to jedna z najpotężniejszych metropolii świata, rozwinięta dzięki kluczowemu położeniu na Jedwabnym Szlaku. Miasto oaza liczyło ok. 200 tysięcy mieszkańców. To w starożytnym Merwie (położonym niedaleko dzisiejszego miasta Mary) wenecki archeolog Rossi Osmida 10 lat temu odkrył najstarszy kościół chrześcijański w formie domus ecclesiae w Azji Środkowej – sięgający okresu I-III przed Chr. 

>>> Bóg na ulicy [MISYJNE DROGI]

Staliśmy z Kamalem w masie go- rącego powietrza na pozostałościach wzniesień obronnych. Zapaliliśmy te nasze nieszczęsne papierosy, mając poczucie absurdu, bo robiliśmy to w ogromnym żarze i wbrew świeżemu ukazowi prezydenta Berdymuhammedowa, który zabronił wszyst- kim palenia papierosów pod srogimi karami. Wokół rozciągała się szarawo-biała pustynia poprzecinana kępkami szarozielonych krzewów, w dole stała nasza biała toyota, wiatr tumanami roznosił drobny piasek pustyni. Pomyśleć, że Merw w pierwszym tysiącleciu po Chrystusie był metropolią Kościoła, a dziś przyjechaliśmy do kilkunastu katolików, którzy nieformalnie gromadzą się na modlitwę i Eucharystię w swoich mieszkaniach w Mary. 

To najgorętszy region pustynne- go kraju. „Nie znajet żary, kto nie był w Mary” – powiadają tam. Ja paznał. 52 stopnie w cieniu: uwierzcie, nasze upały są trudne do wytrzymania, ale tam… W nocy w klimatyzowanym po- koju (na szczęście był prąd, co nie jest tam wcale takie oczywiste) pot ciekł ze mnie strugami. Turkmenistan. Kraj pustyni, wielkiego gorąca i wszech- władnej władzy satrapów wydających najprzedziwniejsze rozporządzenia. O prześladowaniu choć trochę inaczej myślących nawet nie wspominam. Choć o absurdy i despotyzm totalnej władzy potykaliśmy się dosłownie co krok. 

Fot. ANDRZEJ KERNER/GOŚĆ NIEDZIELNY

Twarze Kościoła 

Z żoną Jolą i córką Martą przyje- chaliśmy do Turkmenistanu, by poznać tamtejszych katolików i tajemniczy kraj. Obezwładniający żar, pustynne krajobrazy, zachowane starożytne miasta i twierdze. Przede wszystkim ludzie, których trudno zapomnieć. Ze względów bezpieczeństwa zmieniam ich imiona i niektóre okoliczności spotkań. I to już mówi wiele o sytuacji i życiu chrześcijan w Turkmenistanie. Spotkaliśmy w Turkmenistanie kilkudziesięciu katolików – wtedy była to mniej więcej połowa całej wspólnoty katolickiej w tym kraju. Historia każdego z nich jest inna, czasem trudna do pojęcia w naszych kategoriach myślowych i cywilizacyjnych. Było jednak w tych spotkaniach, które odbywały się w przeróżnych okolicznościach, coś wspólnego – ich otwarte, szczere serca, wręcz czułość, nie tylko gościnna serdeczność. I przejęcie sprawami wiary w Chrystusa. Widać, jak ważna jest to dla nich kwestia. Bycie katolikiem nie jest dla nich przecież zwyczajem przejętym po przodkach, tradycją społeczności, której się podporządkowują. Wręcz przeciwnie – z powodu przyjęcia wiary chrześcijańskiej niektóre z kobiet zostały odrzucone przez swoje rodziny, wyparto się ich, zerwano kontakty i więzy rodzinne. Trudno było nie przejmować się ich historiami, czasami wręcz bohaterską wiernością swojemu sumieniu, i pozostać z sercem niewzruszonym. Nie, z pewnością nie są święci za życia czy lepsi od nas – w ogóle nie w tym rzecz. Cały czas z tyłu głowy miałem i nadal mam tę myśl: pod jak wielką presją państwa i społeczeństwa żyje ta wspólnota i poszczególni jej członkowie. Jak bardzo jest ona krucha, bezbronna, otwarta na ciosy, zależna od nieprzewidywalnego kaprysu władzy.

>>> Z przymusu i z wyboru. Ponad 20 mln Polaków żyje za granicą [MISYJNE DROGI]

Fot. ANDRZEJ KERNER/GOŚĆ NIEDZIELNY

A jednak chcą być przy Chrystusie – bez względu na wrogie okoliczności życia. To mnie poruszało i porusza. Rok przed przyjazdem do Turkmenistanu miałem okazję spotkać się w Stambule z tamtejszym wikariu- szem apostolskim – bp. Louisem Pelâtre. W Turcji chrześcijanie również są niewielką wspólnotą, która żyje wśród 80 mln muzułmanów. Mówił mi, że nie istnieją pojęcia „mały Kościół” i „duży Kościół”. Jest po prostu Kościół – wspólnota uczniów Chrystusa. Nieważne jak liczna. „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię Moje, tam Ja jestem pośród nich” – mówił Jezus. Przyzwyczailiśmy się do tych słów, ale w Turkmenistanie ich prawda bije po oczach. Teraz, kiedy w Polsce przeżywamy obawy i lęk o przyszłość Kościoła z powodu szyb- ko malejącej liczby praktykujących katolików, powinniśmy chyba uważniej przypatrzeć się takim „małym” Z pobytu wśród katolików Turkmenistanu dobrze pamiętam łzy. Może nie takie, które płyną strumieniami. Ale kręciły się w oczach wiele razy – od pierwszej do ostatniej chwili. Już pierwsza spotkana w nuncjaturze rodowita Turkmenka – Aina – po paru zdaniach niespodziewanie zaczyna płakać. Jej jedyna córka mieszka od lat w Europie. Rok po roku władze odmawiały Ainie zgody na odwiedziny córki. W końcu tę zgodę otrzymała. Szła już po schodkach do samolotu, ale na pokład jej nie wpuszczono, kazano wrócić do domu. Potem często widziałem łzy w oczach kobiet modlących się w kaplicy nuncjatury. Tęskno, z miłością wpatrywały się w górę, jakby oczekując szybkiego nadejścia ratunku, unosiły wysoko ręce. Wilgotne oczy miały nawet muzułmanki w dzielnicy biedy Arzuw. Przyszły na spotkanie chrześcijan, by o. Andrzej Madej pomodlił się nad nimi. Płakała przed nami babcia Regina, warszawianka, którą zesłanie i losy II wojny światowej rzuciły ostatecznie do Aszcha-badu. W czasach Związku Radzieckiego latała samolotem do Rygi, by się wyspowiadać, a modliła się przed ołtarzykiem w swoim pokoiku. Kiedy do Aszchabadu przyjechali misjonarze oblaci poczuła się wysłuchana. Godziny spędzała w kaplicy nuncjatury – wpatrzona w obraz Matki Bożej z Guadelupe. Wydawało mi się, że łzy w oczach kręciły się także Romie, bezdomnemu sierocie, który nieco zawstydzony wręczał na pożegnanie mojej Marcie własnoręcznie zrobiony podarunek – obrazek Matki Bożej naklejony na oszlifowane drewienko. Wzruszenia nie opuszczały nas do końca. Ostatnie spotkanie, przypadkowe, na aszchabadzkiej ulicy, przed wylotem. Merjem mówi: „Andrzeju, dziękujemy, że do nas przyjechaliście.

>>> Kościół nieliczny, ale żywy [MISYJNE DROGI]

Bo to znaczy, że Bóg nas kocha”. Tego do końca nie pojmuję: przez cały czas pobytu myślałem, że jest dokładnie na odwrót. Że przez spotkania z chrze- ścijanami w Turkmenistanie próbuje do nas dotrzeć Głos wyświstujący na pustyni Kara-Kum nieznane melodie i słowa w tajemnym języku: „Tak jak wy pragniecie wody i wytchnienia od żaru azjatyckiej pustyni, tak Ja pragnę być blisko was”. Krótko mówiąc: Mer- jem zobaczyła w nas to samo, co ja widziałem w nich. Kiedyś zobaczymy to wszystko jasno. Kiedyś spotkamy się w mieście Miłości, która nie zna końca. Bo, co ciekawe, „Aszchabad” oznacza właśnie „miasto miłości”.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze